"To chyba nie w porządku się cieszyć.
Oni mają smutek w sercu, a ty emanujesz uśmiechem. Choć mimo to, gdzieś
głęboko, twoje serce rozrywane, krzyczy z bólu"
Jako pierwszy z ludzi ruszył się Pyskacz. Niepewni podszedł
do mojej osoby, starając się zignorować stojącego tuż obok mnie, Szczerbatka.
Ja patrzyłem w morze, ale wiedziałem, że oni będą starali się teraz
czegokolwiek dowiedzieć. Zostali bez wodza, więc nie mają pojęcia, co dalej.
Chcą, żeby ktoś wskazał im, co mają robić, jak dalej żyć. Kowal zatrzymał się,
zrównując się ze mną. Popatrzył na daleki horyzont.
- Nie spodziewałem się, że wrócisz – powiedział, zamiast
pytania o to, co dalej. W zasadzie nie wiem, co bym mógł mu opowiedzieć. Sam
nie wiedziałem, co dalej. Nie byłem pewny przyszłości, choć przed paroma
sekundami zmieniłem los większości istot. Niektórzy polegli, niektórzy zostali
ocaleni. Były korzyści i straty. Każdy coś utracił. To nie była zwykła bitwa.
To była wojna o jeszcze jeden dzień życia i ratunek dla smoczej rasy.
- Nie miałem wracać – odparłem, wzruszywszy ramionami, jakby
cała zaistniała sytuacja nawet w najmniejszym stopniu, mną nie wstrząsnęła.
Przeżyłem piekło, cierpiałem w jego odmętach, podniosłem się na sam koniec,
zwyciężyłem w samotnej walce. Jednak nie chciałem pokazywać po sobie, że nadal
cierpię, że nadal mam ochotę wrzeszczeć i płakać jednocześnie, że tak okropnie
boli mnie to, co tu się stało, że choć go nienawidziłem, nie chciałem jego
śmierci, że czuję się tak bardzo samotnie, straciwszy obojga rodziców. Nie
chciałem pokazywać łez.
- Więc dlaczego? Dlaczego nam pomogłeś? Dlaczego nie
uciekłeś z więzienia i nie odleciałeś? Dlaczego?! Powiedz mi to! – krzyczał
Pyskacz, bezpośrednio patrząc na lewą stronę mojej twarzy. Odwróciłem się, by
stanąć oko w oko z dawnym mistrzem. W jego brązowym spojrzeniu było widać to
roztargnienie, ten ból po stracie najlepszego przyjaciela i wodza.
Odetchnąłem,
starając się utrzymać emocje na wodzy i cisnące się do oczy łzy. Tak bardzo
chciałbym móc im powiedzieć, że mimo, iż tak strasznie ich nienawidzę, że nie
mogę wybaczyć im tamtych dni, to chciałem ich ochronić. Zrobiłem to,
wypełniając polecenie bogów. Obiecałem im pomóc w wszelkiej potrzebie. Berk
zagrażał wróg, miałem obowiązek go pokonać. Teraz już nic nie trzymało mnie na
drodze, by móc odlecieć na zawsze.
- Obiecałem być ostoją dla tej wyspy – odpowiedziałem mu,
zaskoczywszy prostego wikinga tak spokojną odpowiedzią – Jesteście już bezpieczni.
Skończyłem swoje zadanie.
Odwróciłem się do
smoka, podnosząc z ziemi upaprane krwią Piekło. Schowałem je do torby
zawieszonej u boku Szczerbatka. Pogłaskałem go po chropowatej skórze,
uśmiechając się lekko do niego. On odpowiedział mi tym samym.
- Ale, co z wodzem?! – krzyknął ktoś z tłumu, wychodząc na
sam przód zebranych ludzi. W młodym wikingu rozpoznałem Sączysmarka, który
wyglądał na zagubionego. W jego spojrzeniu szalało zdziwienie, zakłopotanie, niewiedza
i ten niespotykany dotąd strach. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby w
Jorgensonie było tyle sprzecznych emocji. Był niczym małe zagubione dziecko,
które zabłądziło w lesie. Ja miałem być tym dobrodusznym chłopakiem, który
zaprowadzi go pod same drzwi ukochanego domu.
- Chyba nie muszę wam mówić, co trzeba zrobić ze zmarłymi –
uciąłem szybko, robiąc kilka kroków w przód. Została mi już ostatnia powinność
– Ludu Berk! Wiem, że czujecie się zagubieni i niepewni swojej przyszłości. W
tej kwestii nic się nie zmieniło, może poza jednym. Dla jasności, jestem
Czkawka Horrendous Haddock III, syn zmarłego wodza, Stoika Ważkiego i prawowity
następca tronu Berk. Jednak moim przeznaczeniem nie jest zostać tutaj i rządzić
Berk. Dlatego na mocy mojego kilkuminutowego urzędu oświadczam, iż wodzem wyspy
Berk, zostaje Pyskacz Gbur – wskazałem na osłupiałego blondwłosego wojownika,
który teraz przypatrywał mi się, jakbym doszczętnie oszalał. Jednak wiedziałem,
że tylko on da radę sprostać temu wyzwaniu i ponieść ciężar przywództwa. Był
jedynym, który nadawał się do tej roli pośród wszystkich.
Wandale nadal nie
wiedzieli jak zareagować. Gbur popatrzył w stronę Stoika.
- Nie – szepnął cicho, co nie uszło mojej uwadze – Nie
zgadzam się. Tylko Stoik może być naszym wodzem, albo krew z jego krwi, czyli
ty, Czkawka! – wymierzył we mnie swoją ręką, na której osadzony był topór. W
jego oczach pojawiło się nieodwracalne postanowienie, którego nie zamierzał
zmieniać. On chciał, żebym został wodzem. Chciał, żebym przejął urząd po
zmarłym ojcu, w sumie jak mówi tradycja, ale ja tego w ogóle nie chciałem. Jako
Smoczy Jeździec, wolny duch, nie mogłem zostać przywiązany na jednej wyspie.
Umarłbym z tęsknoty za niebem i lataniem.
Patrzyłem totalnie
zdziwiony na jego twarz. Nie wyglądał jakby się cieszył tym, że może objąć
stanowisko wodza. Wolał to zrzucić na mnie, bo było to wygodniejsze. Syn
przejmie tron po ojcu, który zginął w walce i wszyscy będą szczęśliwi. Jednak
ja nie będę. Nie po to przyszedłem na świat, cierpiałem i walczyłem, żeby
zaprzepaszczać swoje własne szczęście. Przez te wszystkie dni mojego życia,
przez chwile bólu i smutku, walczyłem o szczęście. O to, by móc na końcu swej
podróży z uśmiechem odlecieć ze smokiem do kraju Odyna. Sam zapracowałem na to,
żeby decydować o własnym losie. Nie zamierzałem poddawać się naciskom byłych
pobratymców. Będę walczyć nawet z nimi o własne życie. O własny honor i prawo
do wyboru.
Wszyscy spoglądali
na nas, nie wiedząc, co zrobić lub jak się odezwać. Postanowiłem ich wyręczyć,
więc razem z Szczerbatkiem ruszyłem do ciała Stoika. Nocna Furia zwinnie
przysunął niewielką łódź do plaży, jak najbliżej leżącego wodza i pomógł mi go
ułożyć na jej środku. Wandale otrząsnęli się i ktoś pobiegł po białe płótno
oraz ulubione bronie Haddock'a. Jednak ja wiedziałem, co położę na płótnie.
Płomienne ostrze.
W czasie mojej
pracy Pyskacz podszedł bliżej, choć wcześniej zignorowałem jego komentarze,
odnośnie przejęcia władzy. Bądź, co bądź, już nic mnie nie trzymało na tej
wyspie, więc nie musiałem się jakoś specjalnie zachowywać. Nie musiałem się
martwić tym, że kompletnie olałem starego mistrza i obecnego wodza Berk. Jako
Jeździec miałem gdzieś wszystkich wodzów, więc i ten nowy, nie robił na mnie
żadnego wrażenia. Byłem podły, gdyż sam mogłem być wplątany w to wodzowanie, ale
nie miałem zamiaru dać się tak łatwo wmieszać. Wikingowie powinni sami
rozwiązywać swoje problemy. Oni mieli problem z przywódcą, nie ja.
Gdy pewna kobieta
położyła śnieżnobiałe płótno na ciele byłego wodza, ja wziąłem jedno z moich
pomocnych oręży w tej walce i położyłem na materiale. Tak samo uczyniłem z
hełmem. Podnosząc go, wszystko do mnie wróciło. Straciłem rodziców, zostałem
sam. Żal ścisnął moje serce, niewyobrażalnie doprowadzając mnie do bólu.
Rozsypywałem się, ale nie chciałem nikomu z obecnych pokazywać słabości.
Wszystkie wspomnienia zapłonęły na nowo żywym ogniem, paląc mi dziurę w umyśle
i sercu. Nie mogłem ich powstrzymać. Nie chciałem o tym pamiętać, a już na
pewno nie w takiej chwili.
Był wczesny ranek. Cieplutkie słońce dostało
się do mojego pokoju i oświetliło mi twarz. Zaśmiałem się z tej ciekawej
pobudki i zasłoniłem oczy miękką kołdrą. Pierwszy raz od dawna nie byłem
zdenerwowany tym, że Gwiazda tak wcześnie mnie obudziła. Szczerze cieszyłem się
z tego, że ona w takim dniu z uśmiechem połaskotała mnie po zamkniętych
powiekach, jakkolwiek mogłaby to zrobić i cichutko szepnęła na ucho: Dzień
dobry.
Pokręciłem przecząco głową, śmiejąc się do
siebie. Życie robiło sobie ze mnie żarty, ciągle podpowiadało coś, a potem
podkładało mi nogę, żebym upadł. I oczekiwało, żebym nie wstał. Wszyscy
woleliby, żeby mnie nie było. Byłoby dla nich wygodniej, ale myślę, że chociaż
bogowie mają dla mnie jakiś cel. Jakieś przeznaczenie, które będę musiał
wypełnić, aby móc potem umrzeć.
Szybko się przebrałem, poskładałem w równy
stosik wszystkie leżące na biurku papiery i projekty nowych wynalazków.
Zadowolony ruszyłem ku schodom, żeby zjeść cokolwiek i lecieć do Pyskacza.
Dzisiaj czekała mnie nauka o tym zacnym fachu, jakim jest zawód kowala. Byłem
tym bardzo podekscytowany, gdyż lubiłem słuchać długich opowieści Gbura na
temat wszystkich jego przepracowanych lat. Zawsze uczyłem się czegoś nowego. Zdobywałem
kolejne nowe doświadczenie.
Gdy byłem na ostatnim schodku, usłyszałem
cichy, zduszony szept. Nadstawiając uszu, wyjrzałem delikatnie za ściankę, do
tej części domu, którą nazywałem salonikiem. Jeden wytarty fotel i kilka
niedźwiedzich skór leżących na podłodze wokół paleniska, nie robiło z tego
miejsca wielkiej powierzchni, gdzie mogliby przesiadywać nasi goście, ale dla
ilości osób mieszkających w tym domu był wystarczający. Przeważnie siedziałem
tam sam.
Jednakże wtedy zauważyłem tam, stojącego
przy małym regale z książkami mojego ojca. Miał dziwny wyraz twarzy. Oczy jakby
trochę przygasłe, bez tych szalejących, gniewnych iskierek, usta zaciśnięte w
wąską, prostą kreskę, skóra na policzkach nienaturalnie napięta i za bardzo
różowa oraz blade uszy. To był niecodzienny widok. Ale najbardziej moją uwagę
przykuła maleńka, srebrna niteczka na lewym policzku ojca, która mieniła się
przez padające na nią światło porannego słońca. To była łza, wypływająca z tego
przygasłego oka.
To był ten pierwszy raz, kiedy widziałem
taką scenę z moim ojcem w roli głównej. Byłem zszokowany i wpatrzony w niego. W
całym moim życiu nie widziałem, żeby płakał. Nawet na pogrzebie mamy, choć
oczywiście mało pamiętałem z tamtego okresu. Dlatego wtedy czułem się podle.
Nie minęło wiele, zaledwie trzy lata od śmierci mamy. Miałem niespełna sześć i
tak źle oceniałem mojego ojca. Unikał mnie, przynosiłem mu wstyd, lecz nie
chciałem źle o nim myśleć. W tamtej chwili to było takie frustrujące.
- Moja kochana Val –
wydobyło się z jego ust. Wzdrygnąłem się na ton jego głos. Był spokojny, słaby,
pozbawiony radości, pełen żalu i smutny. Kompletnie nieprzypominający jego
normalnego, stanowczego tonu wodza, którym rozkazywał wikingom – Nie ma cię już
trzeci rok. Nie mogę się z tym pogodzić. Nie wiem, co mam robić. Pomóż mi.
Pomóż mi, bo boję się, że nie potrafię pokochać naszego syna…
Dalszą wypowiedź zagłuszył jego szloch i
moje usunięcie się z kuchni. Biegiem wróciłem na górę, zatapiając się w
oliwkowej kołdrze. Łzy już dawno potoczyły się po mojej twarzy. Nie kochał
mnie. Przestał po śmierci mamy. Chciałbym móc zniknąć.
Słońce skryło się za chmurami. Z nieba
lunął gęsty deszcz.
Zagryzłem zęby,
wpatrując się w smoka. Chciałem zniknąć. W tej właśnie chwili chciałem wzbić
się daleko, ponad chmury i odlecieć. Najlepiej zniknąć z pamięci wszystkich
Wandali. Żeby móc być wolnym i szczęśliwym. Jednak stałem tu, na rodzinnej
ziemi, przed martwym ciałem wodza, który niegdyś nosił miano ojca.
Gdy spostrzegłem,
że wszystko jest gotowe, a małe ognisko płonie kilka kroków ode mnie, ruszyłem
do łodzi razem z przyjacielem. Mieszkańcy zebrali się za mną, by pożegnać wodza
i swoich bliskich, którzy oddali życie w tej wojnie. Odepchnąłem mały statek od
brzegu, cofając się do tyłu, lecz Pyskacz pokazał mi, bym to ja odmówił
modlitwę. Może chciał, żebym się z nim pożegnał? Może chciał, bym wykonał swoje
ostatnie zadanie? Może po prostu uważał, że tak będzie lepiej? Może bezgłośnie
mówił, żeby syn pożegnał ojca?
Lecz ja do końca
nie wiedziałem, kogo żegnam.
Wziąłem jedną
strzałę, którą Szczerbatek trzymał w swojej paszczy. Przeszedłem kilka kroków
bliżej ogniska i popatrzyłem na odpływającą łódź, lekko spiętrzone morze i
daleki horyzont. Robiło się ciemno, wiatr spokojnie otaczał nas chłodnym
podmuchem. Iskierki ognia trzepotały na wietrze, niczym skrzydła motyla, który
próbował się uwolnić z maleńkiej klatki. Czarny smok zawiesił głowę w tym samym
punkcie, co ja.
- Nie byłem pewny do tego, czy tu wracać – zacząłem,
dokładnie rozważając, co powinienem powiedzieć. Nie kochałem go, ale raczej nie
mogłem powiedzieć, że cieszę się, bo umarł. W naszym żyłach płynęła ta sama
krew. Nie byłem potworem – Szczerze nie miałem zamiaru bronić ani chronić
wyspy, gdy mi to polecono. O samym powrocie mowy nie było. Ale jednak zdołałem
tu wrócić. Zdołałem walczyć, żeby obronić dom. Wszystko mi się trochę
poplątało, ale myślę, że cieszyłeś się, gdy mnie nie było, co? Chociaż gdy
myślę o starych czasach i zamglonych wspomnieniach, kiedy żyła jeszcze mama, byliśmy
szczęśliwą rodziną. Nie mogłem się pogodzić z tym, że po jej odejściu, wszystko
się rozpadło… Przestaliśmy być rodziną… Choć może wydawać się to dziwne, to
dziękuję ci. Dzięki tobie odnalazłem swoją prawdziwą rodzinę. Szczerbatek jest
moim prawdziwym przyjacielem i wiem, że to dzięki jego każdemu uśmiechowi
stanąłem ponownie do walki. Do walki o swoje szczęście… Wierzę, że Odyn
sprawiedliwie cię osądzi. Popełniłeś dużo błędów, ja również. Ale mimo wszystko
jestem szczęśliwy ze swojego życia... Mam nadzieję, że następnym razem
popełnisz o wiele mniej błędów i będziesz cieszyć się życiem, jak ja. Co ty na to,
tatku?
Zapaliłem strzałę,
przyłożyłem ją lekko do twarzy, mierząc w sam środek. Wystrzeliłem z wszystkimi
emocjami, jakimi darzyłem Stoika. Powędrowała przez ciemne niebo, ostatecznie
wbijając się w twarde drewno i zajmując się jaśniejącym ogniem. Blask bił od
łodzi, oświetlał mu drogę. Drogę do Valhalli. Kraju Odyna.
Westchnąłem,
drapiąc przyjemne w dotyku łuski mojego smoka. Właśnie zamknąłem pewien
rozdział w moim życiu. Moja nienawiść do niego odeszła wraz z tą łodzią. Jestem
wolny.
A łzy kapią na
krwisty piasek.
Tęskniłam za Wami...
~ SuperHero *.*
~*~
Tęskniłam za Wami...
~ SuperHero *.*