piątek, 23 września 2016

52. Obrona przeznaczeniem ducha.



    "Nagle zdajesz sobie sprawę, że przeżyłeś już wszystko, bo twoje dalsze życie, zależy od innych. Już nie możesz decydować za siebie. Już musisz przyjąć każdą z kar"
Szczerbatek płakał. Jego mordkę pokrywały świeże krople, i te, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Wciąż bezustannie płynęły wzdłuż bezzębnej paszczy. Wciąż kapały na moje brudne spodnie, które powoli przesiąkały słonym smakiem. Wciąż kroiły moje serce na miliony poszarpanych kawałków. Wciąż mówiły, że wszystko się już skończyło, że już nie ma dla nas ratunku, że nawiedzi nas śmierć i zaprowadzi pod same bramy Valhalli.
    A ja pierwszy raz pożałowałem, że tu przylecieliśmy. Gdybym złamał zasadę, nie posłuchał, zrobił po swojemu, nie bylibyśmy o krok od śmierci. Śmierci zadanej przez wyspę, którą pragnęliśmy i obiecaliśmy chronić. Przestaliśmy już chyba obchodzić bogów. Postanowili spisać nas na to, co szykowała Berk. Czy to za te wszystkie krzywdy, które mnie tu spotkały, mamy być zabici przez tych, których staraliśmy się chronić? Czy zrobiliśmy coś źle?
    Ja również nie oszczędzałem łez. W tej chwili pomyślałem o matce. O matce, która również tutaj straciła życie. Na tej wyspie. Która po raz ostatni ochroniła mnie przed wrogiem, która patrzyła mi w oczy z nieskrywaną miłością, gdy wypowiadała swoje ostatnie słowa, która z uśmiechem powiedziała bym szukał ojca, choć dobrze wiedziała, że widzi mnie po raz ostatni, która powstrzymywała łzy, dopóki nie wybiegłem z chaty, która postanowiła zginąć, by reszta mogła przeżyć. Bym ja mógł przeżyć.
    Uderzyłem pięścią w podłogę, a z gardła wydobył się krzyk. Ja chciałem jeszcze chronić smoki, chciałem zapewnić im dobrą i bezpieczną przyszłość, chciałem być oparciem dla ludzi, którzy by mnie potrzebowali, chciałem pozbyć się tych wszystkich, którzy zagrażali przyszłości, chciałem latać wiecznie z moim przyjacielem, aż na koniec świata, chciałem go przytulać w chłodne dni, chciałem spotkać moją Megarę, chciałem, żebym wreszcie mógł do końca życia być z tymi, których kocham. Chciałem żyć.
    Chłodny wiatr rozwiał moje włosy i przywiał świeży zapach morskiej bryzy. Pierwszy raz od dawna pomyślałem o Astrid. Choć wiedziałem, że nie mogę jej zabrać od Dagura, byłem o nią spokojny. Czułem, że wszystko jest w porządku, że ona się trzyma, że daje sobie radę. Mówiłem, że nie wrócę po nią, bo nie mogłem przerwać tego, co zawarli dwaj wodzowie, ale mógłbym z nią porozmawiać. Po naszej ostatniej rozmowie, wszystko zrobiło się piekielnie trudne. Ona miała swoje przeznaczenie, ja swoje. Jeśli nie umrę, polecę do niej.
    Gdy spojrzałem na spokojny lud Berk, który pracował w pocie czoła, rozmawiał ze sobą lub odpoczywał, nie wierzyłem, że kiedykolwiek tu należałem. Wydawało mi się niedorzeczne, że ja, niegdyś biegałem wśród nich, ciesząc się życiem. Choć później byłem tylko popychadłem, ciągle przynależałem do jakieś grupy. Do plemienia. Do klanu Wandali. Do rodziny, której w rzeczywistości nie uświadczyłem. Która wydawała mi się odległym marzeniem, niespełnioną nadzieją, daleką wiarą, nikłą miłością.
    Ale po jednej nocy wszystko się zmieniło. Oni zapomnieli, ja znienawidziłem. Oni się cieszyli, ja cierpiałem z przyjacielem. Oni żyli spokojnie z dnia na dzień, ja modliłem się, żeby przeżyć. Oni nieświadomie mieli być przeze mnie chronieni, ja zginę z ich rozkazu. Oni nigdy nie będą wiedzieli, że zabiją swoją ostatnią nadzieję, ja z uśmiechem przypatrzę się im z Valhalli. Oni spotkają się oko w oko z moim wrogiem, ja już im nie pomogę, a tylko pomacham na pożegnanie.

    Zdziwiłem się, gdy słońce stanęło w swoim najwyższym punkcie, a nikt po nas nie przyszedł. Mógłbym domyślać się, że o mnie po prostu zapomnieli i woleli odłożyć na inny termin egzekucję. Nie obrazilibyśmy się, ale skoro tak bardzo zależy im na tym, żeby całkowicie wykluczyć nas z tej gry, nie wiem, czemu zwlekali. To było nie podobne do Stoika. Jak i do wszystkich Wandali. Nie lubili odkładać rzeczy na potem. Coś o tym wiedziałem.
    W połowie drogi słońca do granatowego morza, w centrum wioski zrobiło się małe zbiegowisko. Szczęściem było to, że więzienie usytuowane było dość w odległym punkcie od kuźni i innych chat, ale widok był całkiem dobry. Obok drugiego domu kowala, o drewniany pniak opierał się średniej wielkości wiking, ocierający mokre od potu czoło i sapał jakby dosłownie umknął chmarze dzikich smoków. Pozostali otoczyli go i starali się czegokolwiek dowiedzieć. Jednak ciężko mu było mówić, bo w oczach rudowłosego wikinga, szalał strach i niedowierzanie.
    Po chwili w środek stojących ludzi, wepchnął się sam wódz. Chwilę rozmawiał z mężczyzną, potem również i jego źrenice znacznie się rozszerzyły. Następnie odprawił wszystkich wikingów, którzy potoczyli się jak zwarta grupka owiec, po kamiennych schodach do Twierdzy. Gdy zniknęli mi z oczy, wojownik stał nieruchomo, patrząc na morze, a przy nim wąsaty kowal, drapiący się po wielkim brzuchu. Po chwili blondyn zniknął w głębi swojego miejsca pracy, skąd dochodziły niemal od razu, uderzenia stali o siebie. Rudobrody zanim ruszył ku Wandalom, będącym w Wielkiej Hali, rzucił krótkim wzrokiem na więzienie. Dobrze wiedziałem, że na mnie popatrzył. A w tym spojrzenie wychwyciłem wszystko, co chciał mi w tej chwili powiedzieć.
    Idź do diabła, Smoczy Jeźdźcu.

    Po pół godzinie wszyscy biegiem wypadli z Twierdzy, od razu dopadając do kuźni. Kilkoro wikingów wepchnęło się do środka, pomagając Pyskaczowi i odbierając zamówienia. Reszta ruszyła szybko do własnych domów, od razu ubierając się w metalowe części zrobionych niby zbroi i zabierając wszelakie śmiercionośne narzędzia, zdatne do użycia w walce. Wódz stał po środku całego rozgardiaszu, trzymając w gotowości rękę na schowanym mieczu i przegrupowywał wojowników, którzy do niego podbiegali.
    Wandale wyglądali niczym małe mrówki, krzątający się przy obronie swojego domu przed okropnym najeźdźcą, który bez problemowo mógłby zniszczyć to, co tak sumiennie budowali. Wrogiem był jednak Drago – a wikingowie nie wiedzieli jak on jest. Nie zawaha się, żeby doszczętnie zniszczyć wyspę, miejsce mojego urodzenia.
    A to tylko z mojej przyczyny. Tak, sprowadzałem na Berk same nieszczęścia. Ale teraz miałem szansę, żeby to naprawić, żeby odkupić swoje winy. Mogłem im pomóc – jeśli tylko by chcieli. Niestety woleli, żebym nie spełnił tego, co obiecałem. Chcieli bym zginął zanim prawdziwy wróg ukaże swe oblicze. Uważali mnie za wroga, a tym czasem prawdziwa śmierć mogła w każdej chwili zacząć zbierać swoje żniwo.
    Szczerbatek zerknął na mnie niepewnie, podzielając zapewne moje myśli. Oboje wiedzieliśmy, że, mimo, iż nas zamknęli, musimy im pomóc. Gdy Drago przybędzie, będziemy gotowi do ostatecznego starcia z naszym największym wrogiem. Ściągniemy na siebie jego uwagę, żeby jak najmniej Wandali ucierpiało. Odpłacimy się Krwawdoniowi za wszystkie cierpienia smoków. Za ich śmierć, pohańbienie, ból. Nie pozwolimy, żeby kiedykolwiek jeszcze jakiś smok musiał się bać. Wszystkie będą wolne i bezpieczne.

    Zmierzało się, gdy wiatr wzmocnił się na tyle, że wszyscy Wandalowie skryli się w swoich domach i w Twierdzy. Kilkoro pracowało jeszcze w kuźni, ale i oni ruszyli do miejsca spotkań. Cisza, jaka panowała na Berk była nie do pojęcia. Dało się słyszeć każdy szmer, każdy szept, każdy oddech. Stałem i patrzyłem na szumiące morze. Czułem, że już płynie. Jeszcze przed zachodem powinien stawić się u bram wyspy. Jeszcze przed zachodem rozpęta się bitwa. Jeszcze przed zachodem przeznaczenie wyryje w naszych sercach datę tego dnia.
    Pierwsze uderzenie. Wstrząsnęło wyspą. Ludzie wysypali się z Wielkiej Hali, niczym garść piasku z worka i ruszyli po broń. Mieszkańcy krzątali się, a armada wroga zbliżała się ku drewnianemu portowi. Część ludzi zbiegła na plaże, do której przybić zamierzał Drago. Na ich czele stał Stoik. Jak zwykle opanowany, choć groza o życie mieszkańców, biegała po jego twarzy jak strudzony wiking, uciekający przed dziką zwierzyną. Inni równie zatroskani o swoje rodziny, to na pierwszy rzut oka, twardzi niczym potężne skały, które okalały ich wyspę. Każdy się bał, ale każdy chciał chronić, to, co było dla niego cenne.
    Ja również.
    Kilkadziesiąt statków z uzbrojonymi wojownikami, rozłożone materiały wybuchowe pod wyspą, Krwawdoń uśmiechający się od ucha do ucha. Łodzie powoli dobijały do brzegu, wszyscy w gotowości. Łucznicy ustawieni byli na klifach pośród drzew, obsługujący katapulty ścierali pot z czoła, najsilniejsi wojownicy tuż za wodzem, niepewnie, lecz z gniewem, zerkali na potężną armadę wroga. Każdy czuł napięcie. Nawet małe dzieci i starcy ukryci w tajemnych kryptach pod Twierdzą, a także wikingowie ich strzegący.
    Pierwszy, a zarazem główny statek, dobił do brzegu.
    Szczerbatek przyszykował się.
    Drago i będący z nim żołnierze, wyskoczyli na złoty piasek.
    Uśmiechnąłem się.
    Krwawdoń wykrzywił twarz i wskazał mieczem na zebranych przed nim Wandali.
    Krótki wybuch.
    Pewny siebie czarnowłosy, pochwalił w myślach swojego sługę za dobry strzał.
    Dym.
    Był pewny, że nie będzie już, co zbierać z ludzi.
    Kurz opadł.
    Drago otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
    Stałem przed nim z zapalonym Piekłem, a Wandale podnosili się z piasku.
    Zbladł, ale wymierzył we mnie swoim mieczem.
    Odparowałem cios, broniąc swojej byłej rodziny.
- Co ty tu robisz?! – wrzasnął Drago, wściekle miotając ostrą bronią na wszystkie strony. Pozostali w zasadzie jakby zastygli, wpatrywali się w naszą walkę. Tylko my toczyliśmy zażartą wymianę uderzeń. Nikt inny nie ważył się podnieść miecza. Wojownicy Drago, dopingowali go, a mieszkańcy Berk z szokiem wpatrywali się w moje poczynania. Nie spodziewali się, że będę ich bronił.
- Zwiedzam – uciąłem krótko, na co niektórzy parsknęli śmiechem. Sam również ozdobiłem twarz, tymże gestem, uskakując w bok. Szczerbatek stał przed Wandalami, gotowy do skoku na wroga w każdej chwili – A ty?!
- Przecież wiesz! Przybyłem zniszczyć twój dom! – krzyczał, coraz bardziej agresywnie we mnie uderzając. Na moment zatrzymaliśmy się, a mieszkańcy za mną, zaczęli szeptać między sobą. Zerknąłem na nich szybko, a wzrok uwiesiłem na Stoiku. Był roztargniony, zdziwiony i na swój sposób zły. Dopiero teraz zaczął myśleć na tym, co mówił Krwawdoń.
- To nie jest mój dom! – wrzasnąłem równie głośno, co on. W jego oczach przebłysło zdziwienie, ale zbył moje słowa. Zapewne pomyślał, że w takiej chwili blefuję, ale mówiłem prawdę. Ta wyspa, nigdy nie była moim domem. Ci ludzie, nigdy nie byli moim klanem. Wódz, nigdy nie był moim ojcem. Ja, nigdy nie byłem Wandalem. Zawsze byłem Smoczym Jeźdźcem.
    Powoli zaczynaliśmy się męczyć, ale żaden z nas nie chciał ustąpić. Szepty się wzmogły, ale nikt nie domyślił się jeszcze tego, kim jestem. Wolałbym, żeby tak już zostało. Odparowałem cios, lecz niestety końcówka miecza drasnęła mnie w ramię. Syknąłem z bólu, czując od razu ciepłą krew, ale nie przejąłem się tym. Tyle razy Drago mnie torturował, że byłem przyzwyczajony do cierpienia, spowodowanego przez niego.
    Jednak to, co ujrzałem po chwili, kiedy Krwawdoń dał krótki znak dłonią, zmroziło mi krew w żyłach. Ze wszystkich statków wyleciały opancerzone smoki. To był straszny widok, przez który straciłem na moment uwagę i zobaczyłem tylko miecz przy mojej twarzy i okropny ból. Upadłem na ziemię, a obok mnie od razu pojawił się Szczerbatek. Drago zaśmiał się donośnym głosem, którego nienawidziłem najbardziej na świecie. Zebrałem się w sobie, na chwilę ignorując rozrywający twarz ból i ruszyłem na wroga. Dzięki jego nieuwadze zdołałem wbić mu Piekło prosto w jego nikczemne i nie czułe serce.
    Czas jakby się zatrzymał. Krwawdoń upadł na ziemię. Złapałem się za twarz, gdyż krew lała się po niej strumieniami, a ból odbierał zdolność do normalnego funkcjonowania. Wszyscy nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Drago wyszeptał coś po cichu w moją stronę. Jeden smok poderwał się do lotu. Jak przez mgłę zobaczyłem, że leciał w moim kierunku. Uśmiechnąłem się.
    Spełniłem swoje zadanie.


~*~


Nie spodziewałam się, że dzisiaj dodam. 
Kochani, bardzo przepraszam, że czekaliście. Gomene <3 
Wynagrodzę Wam to niedługo, a tymczasem cieszcie oczy moją pracą, z której jestem niesamowicie zadowolona! 

Rozdział dedykuję obchodzącej dzisiaj urodzinki, SoCrazy <3 Kochana, sto lat raz jeszcze <3 

Do kolejnego #DragonsRiders
~ SuperHero *.*


P.S. DZIĘKUJĘ ZA 38 TYS. WYŚWIETLEŃ <3

środa, 7 września 2016

51. Życie sercem pisze.



    "Cicha, głucha i nieprzenikniona ciemność. Zero szans odwrotu. Nikłe nadzieje na wyczekiwany sukces. Nikt nie może przewidzieć, co się tak naprawdę stanie"
Skończona rozmowa z Gothi napędziła mnie nową dawką optymistycznego myślenia. W końcu musiało być przecież dobrze. To, że życie zsyła na nas tak duże brzemienia, że rzuca nam kłody pod nogi i wystawia na próbę naszą psychikę, nie znaczyło, że musi robić to zawsze. Kiedyś wreszcie miało nastąpić przebaczenie wszystkich win. Kiedyś miało w końcu być dobrze. I nie wiedząc, jak ogromny błąd popełniam, mocno wierzyłem w to "kiedyś".
    Gdy przybyłem pod chatę wodza, zdawało mi się, że mnie oczekiwał. Jednak dość był zdziwiony, kiedy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, wparowałem do jego domu, zastając go w towarzystwie kilku kanapek i rozżarzonego do czerwoności domowego paleniska. Zamknąłem potężne drzwi za smokiem, który od razu, ułożył się z uśmiechem na czarnej mordce, tuż przy ciepłym ognisku. Wódz starał się nie zwracać na niego uwagi, więc korzystając z okazji, usiadłem na drewnianym krześle, naprzeciw wikinga.
    Mężczyzna dłuższą chwilę lustrował mnie i smoka wzrokiem, dopóki nie oprzytomniał i nie zdał sobie całkowicie sprawy, że ja, jego chyba największy wróg, siedzę tuż przed nim. Zerwał się z miejsca, natychmiastowo uwalniając ze skórzanego pasa, swój ulubiony miecz. Wymierzył nim we mnie, ale nie przejąłem się tym za bardzo. Mieliśmy ważniejsze rzeczy do roboty niż walka. Na przykład omówienie obrony wyspy, nad którą sprawował urząd wodza.
- Daj sobie spokój – rzuciłem, gestem ręki wskazując, by usiadł na swoim miejscu – Mam o wiele ważniejszy interes do ciebie niż bezsensowna walka – wytłumaczyłem szybko, oczekując, że jednak spełni moją prośbę. Jeszcze byłem miły, ale kilka chwil i na pewno nie wytrzymałbym. Czy on, do jasne cholery, nie domyślał się, co zagraża jego wyspie?
  Oczywiście, że nie. Przecież mu nie powiedziałeś.
    Niezdecydowanie usiadł po kilku sekundach, przyglądając mi się badawczo. Minę miał niepewną, ale wcale mu się nie dziwiłem. Dziwne było to, że jego wróg postanowił nawiedzić go we własnym domu i porozmawiać o jakiś ważnych rzeczach. Nawet jak się o tym mówi, wydaje się to bezsensowne, a co dopiero w tym uczestniczyć. Wreszcie moje poważne spojrzenie przekonało go do tego, żeby odłożył swój miecz na miejsce i usiadł. Przesunął naczynia na drugą stronę stołu, by nam nie przeszkadzały.
- Mów, czego chcesz – powiedział, nie zdejmując ze mnie wzroku.
    Nachyliłem się lekko przez stół, zakładając nań łokcie, jakbym chciał mieć pewność, że nikt nas nie podsłuchuje. Co prawda byliśmy sami, ale nabyty instynkt nie dawał o sobie zapomnieć w takiej chwili. Musiałem być ostrożny. To było zbyt poważne. Odetchnąłem.
- Możesz mi nie uwierzyć – zacząłem, odpowiednio dobierając słowa – Ale Drago zamierza napaść na Berk. I jak mniemam już tutaj płynie. Zapewne zjawi się tutaj za kilkanaście godzin, bynajmniej przed zachodem słońca.
    Wódz był odrobinę zszokowany tym, co mu powiedziałem. Jednak zdawało mi się, że za bardzo to mi nie uwierzył. Z resztą ciężko wierzyć swojemu wrogowi. Ale ja byłem również tutaj, żeby chronić swoją wyspę. Bądź co bądź, to również był mój dom. Tutaj się urodziłem, żyłem, poznałem Szczerbatka. Mimo, iż uciekłem, obiecałem strzec rodzinnego domu. Honor był dla mnie rzeczą najważniejszą. Nie zamierzałem go złamać oraz zhańbić własnego imienia. Miałem swoje zasady. Trzymałem się tego, czego postanowiłem. A obrona Berk była jedną z nich.
- Skąd masz taką pewność? – zapytał po dłuższej chwili, podczas której przyglądał mi się ostro, jakby chciał się doszukać jakiegokolwiek kłamstwa w mojej wypowiedzi. Niestety takowego nie było. Musiał mi uwierzyć na słowo. Albo poczekać, aż moje słowa się spełnią, ale wtedy będzie za późno dla Berk.
- Wiem to i owo – rzuciłem, wzruszając ramionami – Po prostu musisz mi uwierzyć. Bez tego, Berk nie ma szans na przyszłość, Stoiku.
    Rudobrody złapał się za głowę, rozważając moje słowa. Zapewne gorączkowo myślał i rozważał czy mi uwierzyć, czy może jednak puścić moje gadanie mimo uszu. W sumie takie zagranie byłoby dla niego dość charakterystyczne. Stoik nie przegapiłby żadnej okazji, żeby złapać swojego wroga. Ja wystawiłem się mu jak na dłoni. Dlatego może bardziej przekonał się, że mówię prawdę. Inaczej nie przychodziłbym do jego domu nad świtem.
- Nie wiem czy mówisz prawdę – powiedział powoli, łapiąc delikatnie swój miecz. Myślał, że nie widzę tego, co próbuje zrobić. Och Stoik jakiś ty przewidywalny – Muszę się zastanowić. Do tego czasu zostaniesz w naszym więzieniu.
- Tu nie ma, co się zastanawiać! – wrzasnąłem, gwałtowanie się podnosząc i waląc pięściami w stół. Wódz od razu zrobił to samo, przykładając mi ostry miecz do gardła. Szczerbatek obudził się od razu gotowy do skoku na rosłego wikinga. Przełknąłem ślinę, pokazując mu dłonią, że nie musi rzucać się na wojownika.
- Pójdziesz do celi. Razem ze swoim smokiem – przemówił poważnym głosem, nie uznającym sprzeciwu. Dla dobra sytuacji, ale na niekorzyść osady i ludzi, nie stawiałem niepotrzebnego oporu. Uznałem, że warto odpocząć przed bitwą – Rozumiesz?
    Kiwnąłem lekko głową, dając się poprowadzić do wyjścia. Smok posłusznie podreptał za mną, a wódz tuż za nim.
    Niebo był czyste, jeszcze delikatnie różowe. W powietrzu wisiało napięcie przed bitwą. Niestety nikt z obecnych tutaj mieszkańców, nie spodziewał się, że za paręnaście godzin będą w obliczu śmierci, broniąc swojego domu. A to tylko dlatego, że wspaniały wódz, nie zamierzał zaufać swemu wrogowi i zawczasu uzbroić wioskę. Nie będę miał wyrzutów, jeśli coś im się stanie. Słońce dopiero, co wychylało się za ciemnego oceanu. Wiatr wiał, poruszając koronami rozłożystych drzew. Orzeźwiał mnie, nadawał spokój i równowagę. Chciałem pobyć wtedy pośród chmur, ułożyć strategię. Wiedziałem, że podczas tej bitwy będę musiał dokonać tego, co zamierzałem od kilku lat.
    Będę musiał zabić Drago.

    Siedząc tak daleko od swojego domu, a jednocześnie tak blisko niego, różne myśli przychodziły mi do głowy. Nie mogłem pozwolić na to, żeby cokolwiek komuś się stało. Nikt nie mógł zginąć. Chociaż wiele razy cierpiałem przez nich, wiele razy obrażali mnie, bili, krytykowali, wyśmiewali, nie mógłbym pozwolić, żeby przeżyli to, co ja. Nie życzę nikomu, żeby znalazł się w tej samej sytuacji, co ja. Gdyby przegrali, gdyby Drago wziął ich do niewoli… Mogliby po prostu tego nie przeżyć. A wtedy ja nie mógłbym tego znieść. Znieść myśli, że nie ocaliłem wioski.
    Popatrzyłem na Szczerbatka, który leżał spokojnie przy moich stopach. Wydał się taki opanowany, ale ja wiedziałem, że wstrząsa nim niepokój. Wiedziałem, że czegoś się boi. On również miał uczucia, nie był bezlitosną maszyną do zabijania. Był moim ukochanym smokiem, przewodnikiem, który wiele razy mnie uratował, a przede wszystkim był moim jedynym najlepszym przyjacielem. Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobił. Ocalił mnie.
- Co się dzieje? – zapytałem go delikatnie, przykładając dłoń do pyska. Czarny smok powoli podniósł głowę, przysuwając się do mnie blisko, że aż łeb oparł o moje kolana. Spojrzał na mnie zielonymi ślepiami, w których gdzieś głęboko czaił się strach – Mordko?
- Bo ja – urwał, jak gdyby bał się lub wstydził mi tego wyznać. Uśmiechnąłem się promiennie, głaszcząc go czule po twardych łuskach. Miał we mnie oparcie i doskonale o tym wiedział – Bo ja… A jeśli coś ci się stanie? To co wtedy? Wiesz, że nie chce cię stracić! – mówił, coraz bardziej zamieniając ton głosu na niemal błagalny. Natychmiastowo wtulił się wielką głową w moją klatkę piersiową, uwalniając z oczu, duże krople słonych łez.
    Zaskoczony objąłem go mocno, przymykając oczy. Szczerbatek martwił się o mnie o wiele bardziej niż ja o niego. Uświadomił mi jakim jestem popapranym przyjacielem. Jak bardzo nie zasługuje na jego przyjaźń i miłość. Postanowiłem bronić swojego przyjaciela za cenę własnego życia. On był dla mnie najcenniejszy. Nie raz mi pomagał i wspierał. Kochałem go ponad wszystko. Z moich oczu również popłynęły łzy.
- Mordko, obiecuję, że mnie nie stracisz. Ja zawsze będę z tobą, niezależnie od sytuacji w jakiej się znajdziemy. Zawsze będziemy razem. Na zawsze, aż po samą Valhallę – szeptałem mu do ucha, odrywając na moment głowę od jego własnej. Spojrzałem w jego zapłakane oczy, żeby wiedział, że mówię na serio. Nie zamierzałem nigdzie bez niego iść – Nie zostawię cię. Nie opuszczę cię!
    Szczerbatek uśmiechnął się, odsłaniając swoją bezzębną paszczę. Uśmiech to był niewielki, ale dzięki niemu zrobiło mi się ciepło na duszy. Mój przyjaciel potrafił pocieszyć w każdej chwili. Nawet w tej najgorszej. Był niezastąpiony, nieoceniony, niezwykły. Był mój i tylko mój. Przyjął mnie, opiekował się, wychował, towarzyszył. Kochał mnie, jak ja jego.
    Przyłożyłem swoje czoło do jego, czując nasze wspólne łzy.
- I ja również nie zamierzam cię stracić, Czkawka. Przetrwamy tą wojnę i wreszcie uciekniemy na koniec świata. Już nic nas nie rozdzieli.
- Oczywiście. Zostaniemy już na zawsze razem.
    Mówiłem to z wielką ulgę. Wiedziałem, że Szczerbek był sceptycznie nastawiony, co do mojego pomysłu na wieczną ucieczkę. Teraz najwyraźniej podzielił mój pomysł, z czego byłem zadowolony. Nie chciałem, żeby działał wbrew sobie i miał inne zdanie ode mnie. Chciałem, żebyśmy razem podejmowali decyzje, które uszczęśliwiłyby nas obu. Trzymaliśmy się razem i nie było innego sposobu. Chciałem zapewnić nam obydwóm szczęście. Chciałem, żebyśmy wreszcie żyli normalnie. Bez wiecznego uciekania, chronienia świata, niepewnych sytuacji lub bycia na granicy życia i śmierci.
    Spoglądnąłem przez okno, które pokazywało widok na wioskę. Mieszkańcy powoli wychodzili ze swoich domów, odziani w lekkie ciuchy, trzymający przy sobie jakieś narzędzie lub zepsutą broń. Zapewne zanosili ją do Pyskacza, żeby mógł ją naprawić. Nie zdawali sobie sprawy, w jak wielkim znajdują się niebezpieczeństwie. A uchronić ich od tego, co miało nastąpić, mogłem ja i wódz. Wódz, który jednak przekonałby się do moich słów. Choć raz mógłby mnie posłuchać!
    Czarny smok trącił mnie pyskiem, widząc moją niepewną minę. Podrapałem go pod brodą, tam gdzie lubił najbardziej.
- Martwisz się o nich, co?
- Tak, ale nic nie mogę zrobić. Stoik nie chce mnie słuchać, mieszkańcy nic nie wiedzą, a Drago może tu dopłynąć w każdej możliwej chwili. Na pewno już wyruszył z całą armadą, żeby unicestwić Berk. Szczerbatek, oni muszą się dowiedzieć!
    Niemalże krzyknąłem ze złości, jednak w porę się opanowałem. Nie byłem pewien, czy wódz powiedział komuś o mojej obecności tutaj. Jeśli nie, nie będę wzbudzał jakiegokolwiek alarmu. Wtedy to już całkiem próbowałby mnie zabić. Ale mógłby przynajmniej powiedzieć im, co ich czeka. Mogliby choć trochę się na to przygotować. Sądząc po tym, co dzieje się pod wyspą, nie będzie, co zbierać, jeśli Drago dopnie swego.
    Przetarłem usta, patrząc w przestrzeń z przerażeniem. Przeszłość malowała się w zbyt czarnych barwach. Jeśli mieli mieć jakieś szanse na przeżycie, musieliby zacząć przygotowania już teraz. Lepszego momentu już być nie mogło. O wiele za późno przybyłem, żeby ich przekonać. Dobrze wiedziałem, jaki był Stoik. Niestety ślepo wierzyłem, że miał w sobie choć troszkę odwagi, by zaufać swemu wrogowi. Jednak byłem za bardzo naiwny. Moja wiara przyczyniła się do większej możliwości na upadek Berk.
    Miałem ją chronić, a sprowadzam same nieszczęścia.

    Po godzinie usłyszałem ciężkie kroki, które powoli zbliżały się do mojej celi. Miałem odrobinę nadziei, że jednak Stoik zmądrzał. Że jednak postanowił razem ze mną ratować Wandali. Przeliczyłem się, gdy naprzeciw mnie stanął rudobrody, patrząc na mnie morderczym wzrokiem. Wziął w płuca powietrze, a potem szybko powiedział, coś co mnie wbiło w podłogę.
- Jeźdźcu, ja i Rada, podjęliśmy decyzję, że zostajesz skazany wraz ze smokiem, na śmierć za wrogowie działa przeciwko Berk – Nie mogłem wykrztusić słowa – Dokładnie w południe odbędzie się wyrok.
    I odszedł.
    Gdyby nie Szczerbatek zapewne upadłbym na drewnianą podłogę. Podtrzymałem się czarnej mordki Furii, przymykając powieki. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Usiadłem blisko smoka, głaszcząc go po łebku. Patrzył w moje oczy z czającym się strachem. Mimo, że Drago prawie nas zabił kilka razy, jeszcze nikt nie wydał na nas wyroku. To się nie działo naprawdę. To nie mogła być prawda. Nie mogliśmy skończyć w ten sposób. Przeznaczona nam była ochrona Berk.
    A tutaj Berk chciała się nas pozbyć.
- Co się teraz stanie Czkawka? – zapytał cicho Szczerbatek, będąc prawie na granicy płaczu. Nie mogłem pozwolić, żeby zginął. Ja mogłem, on na to nie zasłużył. Stoik nie może go zabić. Nie dam mu tej możliwości.
- Nie mam pojęcia, ale chyba nie mamy innego wyjścia – powiedziałem powoli, kładąc mu dłoń na czole – Uciekaj póki możesz, Mordko! Ja zostanę. W końcu i tak, Stoik chce mnie, nie ciebie. Odnajdziesz Meg, a ona się tobą zaopiekuje – Łzy już ciekły mi po policzkach. Otarłem je, wciąż głaszcząc spokojnie głowę ukochanego przyjaciela – Obiecała mi. Proszę, uciekaj! Proszę…
- Jesteśmy braćmi, my się nie zatrzymujemy, ani nie cofamy. My idziemy do przodu, stawiamy czoła temu, co staje nam na drodze. Przezwyciężymy śmierć Czkawka! Będziemy ciągle biec. Będziemy ciągle żyć. Będziemy ciągle razem!
    Moje serce pękło na pół, a łzy otoczyły nas chłodnym płaszczem.


~*~


Kochani #DragonsRiders, już myślałam, że nie dam rady dzisiaj dodać. Ale jak obiecałam, spiełam się i gotowe! Nawet mi się podoba, więc myślę, że Wam również :*

Rozdział dedykuję kochaniutkiej Avis, która wczoraj miała urodziny! Jeszcze raz najlepszego kochana! <3 

Widzimy się za dwa tygodnie, kochani
~ SuperHero *.*

sobota, 3 września 2016

Łzy....../One-shot #4





  Był pochmurny listopadowy dzień. Od samego rana zbierało się na deszcz. A ty musiałeś to zrobić. Musiałeś wyjść w taką pogodę polatać. Ciągnęło się od kilku dni do szalonych lotów, które musiałeś ograniczyć przez wojnę z Łowcami Smoków. Rozumiałam to. Sama miałam dosyć takiej sytuacji, z resztą wszyscy chcieliśmy już odpocząć od tej całej sprawy z Viggo. Ty szczególnie chciałeś to już zakończyć. Chciałeś, żeby smoki już były bezpieczne.
  Nie wiem czemu mimo pogarszającej się z minuty na minutę pogody, ty, nie chciałeś jeszcze wracać. Latałeś, krążyłeś nad Skrajem, słyszałam twój perlisty śmiech, twoje krótkie komendy w stronę Szczerbatka. Stałam tuż u stóp Smoczego Hangaru i patrzyłam. Patrzyłam na twoje szczęście, patrzyłam na sytuacje, które cię uszczęśliwiały, dzięki którym żyłeś całym sobą, które tak bardzo odzwierciedlały twój porywczy, szalony charakter. Uśmiech sam wkradał mi się na twarz.
  A potem przyszła ulewa. Dosłownie znikąd pojawiły się prawie, że czarne, grube chmury, które natychmiast przykryły świat. Światło dnia znikło, została tylko szarówka. Z przerażeniem w głosie zawołałam na ciebie, żebyś już skończył. Odpowiedziałeś, że wszystko jest w porządku i że zaraz wszystko minie. Dlaczego tak podle kłamałeś?
  Nie minęło kilka minut podczas, których śledziłam każdy twój ruch. Chciałam, żebyś już wrócił na ziemię i dał sobie spokój z lataniem. Chciałam, żebyś przytulił mnie mocno. Jednak zostałeś pośród chmur. Wtedy wicher bez żadnych przeszkód zepchnął was w dół. Szczerbatek próbował stawić mu opór jednak daremnie. Powiew był zbyt silny. To było kilka sekund. Sekund, w których bezgłośnie szeptałeś, coś do nas. Coś czego już nie usłyszę.
  Dlaczego mi to zrobiłeś?
  Gdy leciałeś ku skutemu już lodem oceanowi z niebywałą szybkością, krzyczałam do ciebie. Chciałam, żebyś mnie usłyszał. I odpowiedział. Ale nie słyszałam nic. Byłeś zbyt daleko ode mnie. Leciałam do ciebie ile sił miała Wichura w swoich skrzydłach. Nie zdążyłam. Upadłeś ze swoim przyjacielem z kilkuset metrów. Szybkość, lód, woda –  zrobiły swoje. Czym prędzej wyłowiłyśmy was z oceanu.
  Za późno.
  Twoje lodowate ciało w moich ramionach. To najgorszy obraz w moim życiu. Obiecywałeś mi, że będziemy razem już na zawsze, że już nic nigdy nas nie rozdzieli. Nawet śmierć. Jak mogłeś mnie tak okłamać? Wierzyłam w naszą miłość i nasze szczęście. Wierzyłam w to wszystko, o czym mnie gorączkowo zapewniałeś. Mówiłeś, że mnie kochasz. Że nigdy mnie nie skrzywdzisz i nie pozwolisz, by ktokolwiek inny to zrobił. Nie dotrzymałeś obietnicy. Złamałeś mi serce, które bezgłośnie krzyczy o twoje obietnice.
  Choć mróz oplatał mnie swym ostrym płaszczem, trzymałam cię tuż przy sobie. Ciebie i Szczerbatka. Płakałam i mówiłam do ciebie. Mówiłam o wszystkich naszych wspólnych chwilach. Tych dobrych i tych złych. Przepraszałam cię za to, że cię okłamałam, że w ciebie wątpiłam, że wiele razy byłam taka zimna wobec ciebie. Chciałam usłyszeć z twoich sinych ust, że mi wybaczasz i że to tylko zły sen. Sen, który nawiedził mnie podczas nocy. Który nigdy się nie spełni. Wołałam, ale czy słyszałeś mój głos?
  Czy chciałeś odpowiedzieć?
  Gdy mrok powoli ogarniał ziemię, nasi przyjaciele wrócili z wyprawy. Wszyscy pytali się, co się stało, ale ja nie mogłam nic powiedzieć. Nie umiałam. Nie potrafiłam. Płakałam tylko i przytulałam się do ciebie. Głaskałam cię po mokrych rdzawo-brązowych włosach. Myślałam wtedy, co chciałeś powiedzieć. Czy to, że chcesz, byśmy kontynuowali naszą misję, czy to, że przepraszasz swojego ojca, że nie zostaniesz wodzem, czy to, że mnie kochasz całym swoim sercem?
  Szum wody jakby się zatrzymał, kiedy łódź z tobą i twoim najwierniejszym przyjacielem, płynęła wolno do Valhalli. Wiatr ustał, gdy przez mrok powędrowały złote strzały, rozświetlając na chwilę powietrze. Pierwszą strzałę wystrzela osoba, która była najbliżej zmarłego. Twojego ojca nie było, więc nasi przyjaciele, chcieli, bym to ja wystrzeliła jako pierwsza. Łzy kapały na zmarzniętą ziemię, ogrzewały moje różowe policzki, tak bardzo przypominały mi o tym, że już cię nie było. Nie stałeś tuż obok mnie. Nie mogłeś mnie zapewnić, że wszystko będzie dobrze.
  Ogień pochłaniał łódź, na której spoczęliście obaj. Która zaprowadzić was miała do samych wrót Valhalli. Do królestwa Odyna.
  Wierzę, że zaczekasz na mnie, ukochany.


  Nie ma cię już pięć lat. Wciąż mi smutno i nie mogę się pogodzić z utratą twojej osoby. Zgasł już mój płomień nadziei na lepsze jutro. Zgasła możliwość normalnego funkcjonowania. Wszyscy mówią, żebym się podniosła, żebym chociaż spróbowała. Ale ja nie mogę. Nie dam rady. To ty mnie trzymałeś przy życiu. Ty byłeś ostoją dla mojej duszy. Ty byłeś murem, na którym się wspierałam. Ty byłeś moim całym światem.
  Tylko tobie ufałam. Tylko tobie wierzyłam. Ty mnie zmieniłeś. Ty pokazałeś, co to znaczy kochać smoki i ludzi wokoło. Ty otworzyłeś mnie na miłość. Ty mnie jako jedyny pokochałeś.
  Stoję na tym samym klifie, skąd pięć lat temu, wystrzeliłam palącą się strzałę. Stoję i czuję łzy płynące po mojej twarzy. Czuję, że lekko je ocierasz. Czuję, że mnie obejmujesz. Czuję, że szeptasz mi do ucha te dwa słowa. Czuję, że mnie całujesz.
  Nie ma cię.
  Cisza jest zbyt cicha. Bolesny sztylet przebija mi serce. Nie potrafię się już uśmiechnąć. Głębokie rany wciąż są świeże, wciąż bolą, wciąż dają o sobie znać. Nasza droga od początku usłana była cierpieniem. Przeznaczone nam było cieszyć się miłością o wiele za krótko. Resztkę życia spowijać będzie ból.

  Łzy zawsze będą płynąć, Czkawka,
twoja na wieczność,
  Astrid.


~*~


Krótkie info: Os jest odrębną krótką historią. Nie ma żadnego związku z fabułą opowiadania!

Zamiast rozdziału, ja daję OS'a, ale no cóż. Taka wena przyszła. Mam nadzieję, że jest to nawet znośne.

Rozdział będzie we środę, według ustalonego wcześniej schematu.
Jak tam szkoła? U mnie ciężki dzień był dzisiaj, ale przeżyłam. Odpowiedzcie, co u was, chetnie poczytam :D

Okej, a dedykuję ten OS, wspaniałej wariatce, z którą spędziłam świetny ostatni dzień wakacji. Dla ciebie Kinia :***

~ SuperHero *.*