niedziela, 20 listopada 2016

54. Krwiste łzy wolności.



    "To chyba nie w porządku się cieszyć. Oni mają smutek w sercu, a ty emanujesz uśmiechem. Choć mimo to, gdzieś głęboko, twoje serce rozrywane, krzyczy z bólu"
Jako pierwszy z ludzi ruszył się Pyskacz. Niepewni podszedł do mojej osoby, starając się zignorować stojącego tuż obok mnie, Szczerbatka. Ja patrzyłem w morze, ale wiedziałem, że oni będą starali się teraz czegokolwiek dowiedzieć. Zostali bez wodza, więc nie mają pojęcia, co dalej. Chcą, żeby ktoś wskazał im, co mają robić, jak dalej żyć. Kowal zatrzymał się, zrównując się ze mną. Popatrzył na daleki horyzont.
- Nie spodziewałem się, że wrócisz – powiedział, zamiast pytania o to, co dalej. W zasadzie nie wiem, co bym mógł mu opowiedzieć. Sam nie wiedziałem, co dalej. Nie byłem pewny przyszłości, choć przed paroma sekundami zmieniłem los większości istot. Niektórzy polegli, niektórzy zostali ocaleni. Były korzyści i straty. Każdy coś utracił. To nie była zwykła bitwa. To była wojna o jeszcze jeden dzień życia i ratunek dla smoczej rasy.
- Nie miałem wracać – odparłem, wzruszywszy ramionami, jakby cała zaistniała sytuacja nawet w najmniejszym stopniu, mną nie wstrząsnęła. Przeżyłem piekło, cierpiałem w jego odmętach, podniosłem się na sam koniec, zwyciężyłem w samotnej walce. Jednak nie chciałem pokazywać po sobie, że nadal cierpię, że nadal mam ochotę wrzeszczeć i płakać jednocześnie, że tak okropnie boli mnie to, co tu się stało, że choć go nienawidziłem, nie chciałem jego śmierci, że czuję się tak bardzo samotnie, straciwszy obojga rodziców. Nie chciałem pokazywać łez.
- Więc dlaczego? Dlaczego nam pomogłeś? Dlaczego nie uciekłeś z więzienia i nie odleciałeś? Dlaczego?! Powiedz mi to! – krzyczał Pyskacz, bezpośrednio patrząc na lewą stronę mojej twarzy. Odwróciłem się, by stanąć oko w oko z dawnym mistrzem. W jego brązowym spojrzeniu było widać to roztargnienie, ten ból po stracie najlepszego przyjaciela i wodza.
    Odetchnąłem, starając się utrzymać emocje na wodzy i cisnące się do oczy łzy. Tak bardzo chciałbym móc im powiedzieć, że mimo, iż tak strasznie ich nienawidzę, że nie mogę wybaczyć im tamtych dni, to chciałem ich ochronić. Zrobiłem to, wypełniając polecenie bogów. Obiecałem im pomóc w wszelkiej potrzebie. Berk zagrażał wróg, miałem obowiązek go pokonać. Teraz już nic nie trzymało mnie na drodze, by móc odlecieć na zawsze.
- Obiecałem być ostoją dla tej wyspy – odpowiedziałem mu, zaskoczywszy prostego wikinga tak spokojną odpowiedzią – Jesteście już bezpieczni. Skończyłem swoje zadanie.
    Odwróciłem się do smoka, podnosząc z ziemi upaprane krwią Piekło. Schowałem je do torby zawieszonej u boku Szczerbatka. Pogłaskałem go po chropowatej skórze, uśmiechając się lekko do niego. On odpowiedział mi tym samym.
- Ale, co z wodzem?! – krzyknął ktoś z tłumu, wychodząc na sam przód zebranych ludzi. W młodym wikingu rozpoznałem Sączysmarka, który wyglądał na zagubionego. W jego spojrzeniu szalało zdziwienie, zakłopotanie, niewiedza i ten niespotykany dotąd strach. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby w Jorgensonie było tyle sprzecznych emocji. Był niczym małe zagubione dziecko, które zabłądziło w lesie. Ja miałem być tym dobrodusznym chłopakiem, który zaprowadzi go pod same drzwi ukochanego domu.
- Chyba nie muszę wam mówić, co trzeba zrobić ze zmarłymi – uciąłem szybko, robiąc kilka kroków w przód. Została mi już ostatnia powinność – Ludu Berk! Wiem, że czujecie się zagubieni i niepewni swojej przyszłości. W tej kwestii nic się nie zmieniło, może poza jednym. Dla jasności, jestem Czkawka Horrendous Haddock III, syn zmarłego wodza, Stoika Ważkiego i prawowity następca tronu Berk. Jednak moim przeznaczeniem nie jest zostać tutaj i rządzić Berk. Dlatego na mocy mojego kilkuminutowego urzędu oświadczam, iż wodzem wyspy Berk, zostaje Pyskacz Gbur – wskazałem na osłupiałego blondwłosego wojownika, który teraz przypatrywał mi się, jakbym doszczętnie oszalał. Jednak wiedziałem, że tylko on da radę sprostać temu wyzwaniu i ponieść ciężar przywództwa. Był jedynym, który nadawał się do tej roli pośród wszystkich.
    Wandale nadal nie wiedzieli jak zareagować. Gbur popatrzył w stronę Stoika.
- Nie – szepnął cicho, co nie uszło mojej uwadze – Nie zgadzam się. Tylko Stoik może być naszym wodzem, albo krew z jego krwi, czyli ty, Czkawka! – wymierzył we mnie swoją ręką, na której osadzony był topór. W jego oczach pojawiło się nieodwracalne postanowienie, którego nie zamierzał zmieniać. On chciał, żebym został wodzem. Chciał, żebym przejął urząd po zmarłym ojcu, w sumie jak mówi tradycja, ale ja tego w ogóle nie chciałem. Jako Smoczy Jeździec, wolny duch, nie mogłem zostać przywiązany na jednej wyspie. Umarłbym z tęsknoty za niebem i lataniem.
    Patrzyłem totalnie zdziwiony na jego twarz. Nie wyglądał jakby się cieszył tym, że może objąć stanowisko wodza. Wolał to zrzucić na mnie, bo było to wygodniejsze. Syn przejmie tron po ojcu, który zginął w walce i wszyscy będą szczęśliwi. Jednak ja nie będę. Nie po to przyszedłem na świat, cierpiałem i walczyłem, żeby zaprzepaszczać swoje własne szczęście. Przez te wszystkie dni mojego życia, przez chwile bólu i smutku, walczyłem o szczęście. O to, by móc na końcu swej podróży z uśmiechem odlecieć ze smokiem do kraju Odyna. Sam zapracowałem na to, żeby decydować o własnym losie. Nie zamierzałem poddawać się naciskom byłych pobratymców. Będę walczyć nawet z nimi o własne życie. O własny honor i prawo do wyboru.
    Wszyscy spoglądali na nas, nie wiedząc, co zrobić lub jak się odezwać. Postanowiłem ich wyręczyć, więc razem z Szczerbatkiem ruszyłem do ciała Stoika. Nocna Furia zwinnie przysunął niewielką łódź do plaży, jak najbliżej leżącego wodza i pomógł mi go ułożyć na jej środku. Wandale otrząsnęli się i ktoś pobiegł po białe płótno oraz ulubione bronie Haddock'a. Jednak ja wiedziałem, co położę na płótnie. Płomienne ostrze.
    W czasie mojej pracy Pyskacz podszedł bliżej, choć wcześniej zignorowałem jego komentarze, odnośnie przejęcia władzy. Bądź, co bądź, już nic mnie nie trzymało na tej wyspie, więc nie musiałem się jakoś specjalnie zachowywać. Nie musiałem się martwić tym, że kompletnie olałem starego mistrza i obecnego wodza Berk. Jako Jeździec miałem gdzieś wszystkich wodzów, więc i ten nowy, nie robił na mnie żadnego wrażenia. Byłem podły, gdyż sam mogłem być wplątany w to wodzowanie, ale nie miałem zamiaru dać się tak łatwo wmieszać. Wikingowie powinni sami rozwiązywać swoje problemy. Oni mieli problem z przywódcą, nie ja.
    Gdy pewna kobieta położyła śnieżnobiałe płótno na ciele byłego wodza, ja wziąłem jedno z moich pomocnych oręży w tej walce i położyłem na materiale. Tak samo uczyniłem z hełmem. Podnosząc go, wszystko do mnie wróciło. Straciłem rodziców, zostałem sam. Żal ścisnął moje serce, niewyobrażalnie doprowadzając mnie do bólu. Rozsypywałem się, ale nie chciałem nikomu z obecnych pokazywać słabości. Wszystkie wspomnienia zapłonęły na nowo żywym ogniem, paląc mi dziurę w umyśle i sercu. Nie mogłem ich powstrzymać. Nie chciałem o tym pamiętać, a już na pewno nie w takiej chwili.
    Był wczesny ranek. Cieplutkie słońce dostało się do mojego pokoju i oświetliło mi twarz. Zaśmiałem się z tej ciekawej pobudki i zasłoniłem oczy miękką kołdrą. Pierwszy raz od dawna nie byłem zdenerwowany tym, że Gwiazda tak wcześnie mnie obudziła. Szczerze cieszyłem się z tego, że ona w takim dniu z uśmiechem połaskotała mnie po zamkniętych powiekach, jakkolwiek mogłaby to zrobić i cichutko szepnęła na ucho: Dzień dobry.
    Pokręciłem przecząco głową, śmiejąc się do siebie. Życie robiło sobie ze mnie żarty, ciągle podpowiadało coś, a potem podkładało mi nogę, żebym upadł. I oczekiwało, żebym nie wstał. Wszyscy woleliby, żeby mnie nie było. Byłoby dla nich wygodniej, ale myślę, że chociaż bogowie mają dla mnie jakiś cel. Jakieś przeznaczenie, które będę musiał wypełnić, aby móc potem umrzeć.
    Szybko się przebrałem, poskładałem w równy stosik wszystkie leżące na biurku papiery i projekty nowych wynalazków. Zadowolony ruszyłem ku schodom, żeby zjeść cokolwiek i lecieć do Pyskacza. Dzisiaj czekała mnie nauka o tym zacnym fachu, jakim jest zawód kowala. Byłem tym bardzo podekscytowany, gdyż lubiłem słuchać długich opowieści Gbura na temat wszystkich jego przepracowanych lat. Zawsze uczyłem się czegoś nowego. Zdobywałem kolejne nowe doświadczenie.
    Gdy byłem na ostatnim schodku, usłyszałem cichy, zduszony szept. Nadstawiając uszu, wyjrzałem delikatnie za ściankę, do tej części domu, którą nazywałem salonikiem. Jeden wytarty fotel i kilka niedźwiedzich skór leżących na podłodze wokół paleniska, nie robiło z tego miejsca wielkiej powierzchni, gdzie mogliby przesiadywać nasi goście, ale dla ilości osób mieszkających w tym domu był wystarczający. Przeważnie siedziałem tam sam.
    Jednakże wtedy zauważyłem tam, stojącego przy małym regale z książkami mojego ojca. Miał dziwny wyraz twarzy. Oczy jakby trochę przygasłe, bez tych szalejących, gniewnych iskierek, usta zaciśnięte w wąską, prostą kreskę, skóra na policzkach nienaturalnie napięta i za bardzo różowa oraz blade uszy. To był niecodzienny widok. Ale najbardziej moją uwagę przykuła maleńka, srebrna niteczka na lewym policzku ojca, która mieniła się przez padające na nią światło porannego słońca. To była łza, wypływająca z tego przygasłego oka.
    To był ten pierwszy raz, kiedy widziałem taką scenę z moim ojcem w roli głównej. Byłem zszokowany i wpatrzony w niego. W całym moim życiu nie widziałem, żeby płakał. Nawet na pogrzebie mamy, choć oczywiście mało pamiętałem z tamtego okresu. Dlatego wtedy czułem się podle. Nie minęło wiele, zaledwie trzy lata od śmierci mamy. Miałem niespełna sześć i tak źle oceniałem mojego ojca. Unikał mnie, przynosiłem mu wstyd, lecz nie chciałem źle o nim myśleć. W tamtej chwili to było takie frustrujące.
- Moja kochana Val – wydobyło się z jego ust. Wzdrygnąłem się na ton jego głos. Był spokojny, słaby, pozbawiony radości, pełen żalu i smutny. Kompletnie nieprzypominający jego normalnego, stanowczego tonu wodza, którym rozkazywał wikingom – Nie ma cię już trzeci rok. Nie mogę się z tym pogodzić. Nie wiem, co mam robić. Pomóż mi. Pomóż mi, bo boję się, że nie potrafię pokochać naszego syna…
    Dalszą wypowiedź zagłuszył jego szloch i moje usunięcie się z kuchni. Biegiem wróciłem na górę, zatapiając się w oliwkowej kołdrze. Łzy już dawno potoczyły się po mojej twarzy. Nie kochał mnie. Przestał po śmierci mamy. Chciałbym móc zniknąć.
    Słońce skryło się za chmurami. Z nieba lunął gęsty deszcz.
    Zagryzłem zęby, wpatrując się w smoka. Chciałem zniknąć. W tej właśnie chwili chciałem wzbić się daleko, ponad chmury i odlecieć. Najlepiej zniknąć z pamięci wszystkich Wandali. Żeby móc być wolnym i szczęśliwym. Jednak stałem tu, na rodzinnej ziemi, przed martwym ciałem wodza, który niegdyś nosił miano ojca.
    Gdy spostrzegłem, że wszystko jest gotowe, a małe ognisko płonie kilka kroków ode mnie, ruszyłem do łodzi razem z przyjacielem. Mieszkańcy zebrali się za mną, by pożegnać wodza i swoich bliskich, którzy oddali życie w tej wojnie. Odepchnąłem mały statek od brzegu, cofając się do tyłu, lecz Pyskacz pokazał mi, bym to ja odmówił modlitwę. Może chciał, żebym się z nim pożegnał? Może chciał, bym wykonał swoje ostatnie zadanie? Może po prostu uważał, że tak będzie lepiej? Może bezgłośnie mówił, żeby syn pożegnał ojca?
    Lecz ja do końca nie wiedziałem, kogo żegnam.
    Wziąłem jedną strzałę, którą Szczerbatek trzymał w swojej paszczy. Przeszedłem kilka kroków bliżej ogniska i popatrzyłem na odpływającą łódź, lekko spiętrzone morze i daleki horyzont. Robiło się ciemno, wiatr spokojnie otaczał nas chłodnym podmuchem. Iskierki ognia trzepotały na wietrze, niczym skrzydła motyla, który próbował się uwolnić z maleńkiej klatki. Czarny smok zawiesił głowę w tym samym punkcie, co ja.
- Nie byłem pewny do tego, czy tu wracać – zacząłem, dokładnie rozważając, co powinienem powiedzieć. Nie kochałem go, ale raczej nie mogłem powiedzieć, że cieszę się, bo umarł. W naszym żyłach płynęła ta sama krew. Nie byłem potworem – Szczerze nie miałem zamiaru bronić ani chronić wyspy, gdy mi to polecono. O samym powrocie mowy nie było. Ale jednak zdołałem tu wrócić. Zdołałem walczyć, żeby obronić dom. Wszystko mi się trochę poplątało, ale myślę, że cieszyłeś się, gdy mnie nie było, co? Chociaż gdy myślę o starych czasach i zamglonych wspomnieniach, kiedy żyła jeszcze mama, byliśmy szczęśliwą rodziną. Nie mogłem się pogodzić z tym, że po jej odejściu, wszystko się rozpadło… Przestaliśmy być rodziną… Choć może wydawać się to dziwne, to dziękuję ci. Dzięki tobie odnalazłem swoją prawdziwą rodzinę. Szczerbatek jest moim prawdziwym przyjacielem i wiem, że to dzięki jego każdemu uśmiechowi stanąłem ponownie do walki. Do walki o swoje szczęście… Wierzę, że Odyn sprawiedliwie cię osądzi. Popełniłeś dużo błędów, ja również. Ale mimo wszystko jestem szczęśliwy ze swojego życia... Mam nadzieję, że następnym razem popełnisz o wiele mniej błędów i będziesz cieszyć się życiem, jak ja. Co ty na to, tatku?
    Zapaliłem strzałę, przyłożyłem ją lekko do twarzy, mierząc w sam środek. Wystrzeliłem z wszystkimi emocjami, jakimi darzyłem Stoika. Powędrowała przez ciemne niebo, ostatecznie wbijając się w twarde drewno i zajmując się jaśniejącym ogniem. Blask bił od łodzi, oświetlał mu drogę. Drogę do Valhalli. Kraju Odyna.
    Westchnąłem, drapiąc przyjemne w dotyku łuski mojego smoka. Właśnie zamknąłem pewien rozdział w moim życiu. Moja nienawiść do niego odeszła wraz z tą łodzią. Jestem wolny.
    A łzy kapią na krwisty piasek.


~*~


Tęskniłam za Wami... 

~ SuperHero *.*