(druga część muzyki jest w środku rozdziału, pod podkreślonym wyrazem)
"Spełniłem to, co obiecałem. Obroniłem
swoją wyspę. Obroniłem swój lud. Obroniłem wszystkie smoki. Obroniłem, to w co
wierzyłem. I nie zachwiałem się. A tylko upadłem"
Do moich uszu dotarł przeraźliwy dźwięk. Krzyk. Ktoś
krzyczał zawzięcie, wypruwając sobie płuca. Jakby dosłownie krzykiem chciał
zrobić wszystko. Chciał przenieść góry, przesunąć morze, powybijać tysiące
nieprzyjaciół, żeby tylko ochronić swoich bliskich. Potem doszło jeszcze głośne
stukanie ciężkich butów o złoty piasek. Małe drobinki powpadały mi do ust, gdy
uderzanie się nasiliło. Na końcu przyszła eksplozja. Wybuch, który odrzucił mną
na kilka metrów w tył. Przetarłem twarz dłonią, chcąc pozbyć się, zasłaniającej
widok szkarłatnej cieczy. Rozdarłem kawałek koszuli, robiąc sobie przepaskę na
lewe oko. Uniosłem głowę.
Przysięgam, że wolałbym tego nie widzieć.
Ciało postawnego
wikinga ułożone jak do spokojnego snu po ciężkim dniu. Dym unoszący się nad
ciałem, wypalona rana. Krew kapiąca i otulająca rosłego wojownika. Ubranie
częściowo rozszarpane, wygięty miecz przy skórzanym pasie. Hełm leżący tuż obok
głowy, na którą już nie powróci. Rozrzucona bujna broda wokół rany,
przesiąknięta życiodajnym płynem. Zielone spojrzenie utkwione w czarnym
punkcie. Twarz wyrażająca ulgę. Jedno wyszeptane słowo, huczące mi w głowie.
- Synu…
Usta mi drżały,
łzy cisnęły się do oczu, powodując ból po lewej stronie twarzy. Nie wierząc,
doszedłem wolno do leżącego ciała. Stanąłem nad nim. Wiatr kołysał każdą
możliwą do poruszenia się rzeczą. Wszyscy stali nie wzruszeni, zastygli w swych
poczynaniach. Obie strony miecza, wypatrywały tego, co jeszcze nastąpi.
Najeźdźcy próbowali wszczynać bitwę, ale jednak zaistniała sytuacja ważyła losy
tej wojny. Mieszkańcy z szokiem w dumnych oczach, chcieli podejść bliżej, ale
zatrzymali się w pół kroku.
Dwie łzy spadły z
moich policzków. Morze z sekundy na sekundę ryczało coraz bardziej. Rzucało
falami na wszystkie strony, podmywało plażę, na której staliśmy. Otaczało moją
twarz, próbowało ją wysuszyć. Upadłem na kolana zaraz obok wikinga. Zmarznięte
dłonie wbiłem w mokry piasek, a
narastający krzyk, pragnął wydostać się na zewnątrz.
- Tato! – wrzasnąłem na całe gardło, czym przeraziłem
wszystkich za mną. Kilka mew odleciało prosto w czarne chmury. Podniosłem twarz
ku niebu, czując więcej łez, po niej płynących. Uderzałem pięściami o ziemię,
patrząc na leżące ciało mojego byłego ojca.
- Wiedziałem, że to ty – usłyszałem jego słaby głos.
Spojrzałem na jego spokojną, choć brudną twarz. Patrzył na mnie zielonym spojrzeniem,
które po nim odziedziczyłem. W tym wzroku wychwyciłem to, czego nigdy mi nie
okazał. Radość, szczęście, przyjaźń, miłość, bezpieczeństwo – I nie musisz tak
do mnie mówić. Nie jestem twoim ojcem. Przestałem nim być, gdy pierwszy raz
podniosłem na ciebie rękę. Nie wybaczę sobie tego… – przerwał na moment,
oddychając ciężko. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, a w kącikach jego oczu
pojawiły się łzy – Nie oczekuję przebaczenia od ciebie. Twoja nienawiść będzie
moją pokutą w krainie Hel… Wyrosłeś na wspaniałego mężczyznę, Czkawka. Jestem z
ciebie dumny.
Jego wielka dłoń
spadła z łoskotem na piasek, trzymana lekko w górze. Powieki zamknęły się jakby
właściciel dostał się do krainy snu. Niestety on zasnął na zawsze. Klatka
piersiowa opadła, nie mając zamiaru już się podnieść. Serce przestało pracować,
wszystkie narządy się zatrzymały niczym strudzony biegacz na mecie. Oddech
zanikł, rozpływając się w cichy tego wieczoru. Ostatnie łzy spłynęły po twarzy,
zostawiając po sobie znak – jedynie dwa krzywe ślady ciągnące się wzdłuż
policzków.
Pochyliłem głowę w
dół, tak, że włosy opadły mi na oczy. Przełknąłem wszystkie gorzkie łzy, żeby
na powrót w całej sile wrócić do walki. Do walki o dom. O miejsce mojego
pochodzenia. Zacisnąłem pięści tak mocno, że aż żyły wyszły mi na dłoniach.
Nienawidziłem ich z całego serca. Odebrali mi wszystko. Dlatego teraz za to
zapłacą.
Zachwiałem się
lekko, gdy zrobiłem krok w stronę ludzi. Wszyscy wlepiali we mnie swoje
ciekawskie spojrzenia i również te przepełnione smutkiem. Oni stracili wodza,
dowiedzieli się kim jestem, nagle żałowali mojego losu. Jednak nie
potrzebowałem litości. Pomogę im, pokonamy wspólnymi siłami wroga, ale ja tu
nie zostanę. Odlecę w świat razem ze Szczerbatkiem, byśmy mogli cieszyć się
wolnością. Wspólną, nieograniczoną wolnością.
Przystanąłem przy
okropnym ciele tego ścierwa jakim był Drago. Wyjąłem z jego klatki piersiowej,
wystające Piekło. Otarłem ostrze o spodnie, po czym je podpaliłem. Zajęło się
jasnym, żółto-czerwonym płomieniem. Blask jaki od niego bił, był czymś co
dodawało odwagi. Podniosłem swoje oczy przepełnione wściekłością na wszystkich
moich wrogów. Niektórzy zacisnęli palce na mieczach, niektórzy otarli pot z
czoła, niektórzy przełknęli ślinę w akcie niezdecydowania. Wszyscy się bali.
Dziarski uśmiech
wkradł mi się na twarz. Zerknąłem na smoka, który pojawił się obok mnie.
Porozumieliśmy się bez słów.
- Ruszamy!
Bez uprzedzenia
samotnie ruszyliśmy na całą armadę najeźdźców. Żołnierze Drago zdziwili się
szybkością naszego ataku, więc mogliśmy większą ilość pokonać jedynym ciosem.
Wśród całej masy wrogich sił błyskał ogień mojego Piekła i fioletowa plazma
Szczerbatka. Wandale wstrząśnięci, dopiero po chwili ocknęli się i wdarli się w
wir walki. Chyba nie myśleli, że sami będziemy się bić z tyloma wojownikami.
Bądź co bądź to ich wyspę zaatakowali, nie moją.
Walka okazała się
zacięta i niezwykle trudna. Zagwizdałem na przyjaciela, który przybiegł do mnie
i razem wzbiliśmy się w powietrze. Zrobiło się ciężej, gdyż do bitwy przystąpiły
smoki, które jakimś cudem zostały przymuszone przez Krwawdonia do walki. Miały na sobie metalowe zbroje, dlatego było
to dla nas lepsze, bo nie musieliśmy ich całkowicie ranić, a tylko skutecznie
ogłuszać. Nie wybaczyłbym sobie, gdy któremuś smokowi stała się krzywda w
czasie tej wojny. Za dużo cierpiały za nim Drago je zwerbował.
Lataliśmy nad
głowami mieszkańców, unieszkodliwiając coraz większą liczbę smoków. Siły wroga
powoli słabły, więc mogliśmy przystąpić do zwiększenia liczby ataków, w celu
całkowitego pozbycia się intruzów z wyspy. Ciała walały się wszędzie, tak jak i
krew. Plaża nie przypominała zwykłej plaży, otoczonej piaskiem, iskrzącym się w
świetle słońca. W kilka minut stała się wylęgarnią trupów rosłych wojowników i
krwistą rzeką, którą otaczała leżących. Powbijane strzały, wypalone dziury.
Wylądowaliśmy po
chwili, od razu przechodząc do ataku. Odparowałem cios jednego z żołnierzy i
przeszyłem go na wylot. Padł pod moimi stopami, zachlapując moje spodnie ciemną
krwią. Pobiegłem dalej i następny wojownik mnie zaatakował. Nie był to zwykły
sługa Drago, ale Hodwig. Ten sam, którego widziałem w jaskiniach pod Berk.
- Może i zabiłeś naszego pana, ale nie możesz wygrać z
przeznaczeniem tej wyspy – powiedział do mnie, machając żywo rękami. Czułem, że
coś się stanie, więc czym prędzej uderzyłem do z pięści w twarz, a gdy upadł,
wbiłem mu Piekło w plecy.
Jednak to, co
stało się później było tak szybkie jak rozpędzony smok. Połowa wyspy Berk w
jednej chwili wybuchła. Prysła jak bańka mydlana. Wszystko się zatrzęsło, przez
co walka została na moment wstrzymana. Tumany kurzu i gryzącego w gardło dymu w
mig rozniosły się po okolicy. Głazy spadały do wody, uderzały w osadę, toczyły
się w stronę plaży. Tak dostojna wyspa w sekundzie zmieniała się w pogorzelisko.
Osobiście przyjdę i ci rozwalę tę twoją
Berk. Kamień po kamieniu.
Doskonale pamiętałem swoje słowa, ale
teraz z szokiem wpatrywałem się w to, co działo się na moich oczach. Dom, o
który tak walczyłem, którego nienawidziłem i którego obiecałem chronić –
zniknął. Cząstka, która ocalała nie będzie już tą samą wielką, wyspą jeszcze
sprzed chwili. Nie wróci do swojego pierwotnego kształtu. Kamienie nie wrócą na
swoje stare miejsce. Wszystkie zwierzęta nie wrócą do swojego miejsca
zamieszkania. Wandale wrócą, ale do tego, co zostało. Do tej szczęśliwe
ocalałej wioski, utrzymanej w południowej części wyspy. Reszta zniknęła.
Zagryzłem zęby.
- Hej, idioci! – wrzasnąłem, zwracając się do reszty wojsk
Krwawdonia. Powoli ruszyłem ku nim, zgarniając leżący na ziemi miecz do pustej
prawej dłoni. Upaprałem go w ślinie Koszmara, którą miałem przy Piekle i
podpaliłem, mając do dyspozycji dwa płonące miecze – Nie myślcie, że ujdzie wam
to płazem! Nie pozwolę, żebyście chociaż spróbowali odebrać mi coś jeszcze. Wystarczy,
że pozbawiliście mnie ojca i domu! Nie dam wam już niczego. Chodźcie, a wyrżnę was
w pień!
Z całą nienawiścią
i gniew, który miałem w sobie, ruszyłem na wojowników. Nie potrzebowałem już
wsparcia. To, co zrobili, dostatecznie napełniło mnie siłą i odwagą. Już nie
zatrzymam się. Nic nie będzie wstanie mnie zatrzymać, przed unicestwieniem tych
popaprańców. Skrzywdzili tak wiele osób, zranili tak wiele smoków – naprawdę nie
zasługują, żeby prowadzić najmniej godne życie. Dopuścili się tego, że zadarli
nie z tym, co trzeba. Drago nie wiedział, na co się porywa. Dlatego leży teraz
martwy jak najgorsze ścierwo. Dlatego zaraz wszystkie jego sługi podzielą jego
los.
Krew gotowała się
we mnie, ale nie zaprzestałem na samotnej walce z pozostałą armadą. Wrzeszczałem,
wbijając płonące ostrza w kolejne ciała wrogów. Nie byli oni dla mnie niczym
więcej jak tylko szkodliwym robactwem, które trzeba było wyplenić. Nie szanowałem
ich nawet odrobinę. Musieli poczuć ten ból, to cierpienie każdego zabitego
przez nich smoka. Musieli być obarczeni tą winą, tą karą za te wszystkie
zbrodnie, tymi grzechami Drago.
- Dopóki jeszcze stoicie żywi i zdolni do walki –
powiedziałem, gdy liczba zmniejszyła się o połowę. Ktoś z tyłu biegł do mnie,
żeby mi pomóc, ale powstrzymałem go, wyciągając rękę prosto. Tą walkę musiałem
odbyć sam – Ja się nie poddam. Będę walczył za tych wszystkich, którzy nie
potrafili się wam sprzeciwić. Będę walczył za ich życie w strachu i śmierć w najgorszych
męczarniach. Obiecuję, że w żadnym stopniu nie zamierzam się powstrzymywać!
Powoli nie miałem
już siły, ale każde spojrzenie zabijanego, proszące mnie o litość, wywoływało
większy gniew. Mieli tupet, żeby w godzinie swojej śmierci prosić mnie o
miłosierdzie. Spotkali się ze mną na polu walki, dlatego musieli wiedzieć, że
nie mogą liczyć na szczęście. Albo przeżyją, albo spotka ich śmierć. Szanse mieli
większe, lecz ich siła nie była prowadzona silnymi emocjami i uczuciami. Moja siła
szła prosto z głębokiej nienawiści, gniewu, ale i też wielkiej chęci do
chronienia tego, co obiecałem. Broniłem tego wszystkiego – dawnego domu,
dawnego klanu, dawnej rodziny, której w istocie już nie miałem. Nie było nikogo
wśród tych wszystkich Wandali, w których płynęłaby ta sama krew, co we mnie.
Kiedy słońce przecinało
taflę granatowego jeziora, ostatni człowiek Krwawdonia padł martwy na krwisty
piasek. Złota gwiazda oświetliła moją twarz, lekki wiatr rozwiał mi włosy, zapraszając
je do tańca, tak jak moje poszarpane ubranie. Dwa płonące ostrza ułożone wzdłuż
moich nóg, delikatnie poruszające się na ciepłym wietrzyku. Zastygła krew na
mojej twarzy i ciele, była świadectwem wypełnienia mojej obietnicy. Obietnicy złożonej
bogom Asgardu przed siedmioma laty. Przepaska na lewym oku była pamiątką po
ostatniej walce z Drago. Dziura w sercu bezgłośnie szeptała, że nieodwracalnie straciłem
coś ważnego – swojego znienawidzonego ojca.
Przeszedłem
wzrokiem w stronę jego ciała. Leżało na uboczu pośród całej chmary zastygłych trupów.
Dalej podążyłem zielonym spojrzeniem na większość zebranych Wandali, stojących
w zwartej grupie, w obawie jakbym miał ich zaatakować. Wikingowie wpatrywali
się we mnie z szeroko otwartymi oczami. Wyglądali jak gdyby zobaczyli boga albo
ducha. Na końcu uwiesiłem wzrok na Szczerbatku, który jako jedyny spokojnie
stał po drugiej stronie plaży. On wiedział, że muszę samotnie ich pokonać,
dlatego nie próbował mi pomagać. Wierzył we mnie i moją siłę, co było dla mnie
najważniejsze.
- Mordko – szepnąłem
po smoczemu i upadłem na kolana, rzucając na boki miecze, gdy smok podbiegł i
wtulił się we mnie swoją wielką głową. Jego twarde łuski, odrobinę zwilżone
przez morskie krople, były czymś w rodzaju ukojenia dla mojej zranionej twarzy –
Udało się…
- Teraz możemy być
wolni – odpowiedział mi, roniąc łzy. Płakał, bo zwyciężyłem. Płakał, bo
wypełniliśmy swoje zadanie. Płakał, bo jego wszyscy pobratymcy mogli czuć się
bezpieczni. Płakał, bo ocaliłem również jego – Dziękuję, Czkawka.
- Ja tobie też – przyłożyłem
czoło do jego czoła. Przymknąłem oczy, choć wiedziałem, że musimy zakończyć
jeszcze wiele spraw, byśmy mogli cieszyć się upragnioną wolnością. Musimy
zaprowadzić porządek i pokój. Wszyscy mają być bezpieczni i szczęśliwi. O taką
przyszłość przecież walczyliśmy od kilku lat.
Wstałem na równe
nogi, podtrzymując się Mordki. Popatrzyłem na zebranych ludzi, którzy z goryczą
patrzyli na pozostałości po wyspie. Chciałem jeszcze coś zrobić. Coś czego
nigdy w swoim życiu nie spodziewałem się, że zrobię. Coś, co zawsze było dla
mnie odległe, nierealne, dziwne i takie zbyt melancholijne. Ale teraz chciałem
to zrobić. Chciałem wykonać już ostatnie zadanie na Berk. Chciałem po raz
ostatni zrobić coś dla tej wyspy, żeby już tu nie wrócić. Chciałem po raz
ostatni spojrzeć na palącą się łódź i zobaczyć zachód słońca.
Chciałem go
pochować.
~*~
Czytałam sobie mangę i pomyślałam, czemu nie dokończyć rozdziału? No i jest gotowy po ok. godzince :D
Mam nadzieję, że się Wam podoba! Naprawdę się starałam, a te dwie ostatnie strony szły jak z karabinu. Mam niezłą wenę po FT <3
Rozdział dla tych wszystkich kochanych dziewczynek, które zostawiły po sobie kilka słów pod poprzednim postem, czyli Zwariowanej 100, Smile i Annie H. <3 Kocham Was mocno <3
Dziękuję za cierpliwość :*
~ SuperHero *.*