"Nagle zdajesz sobie sprawę, że
przeżyłeś już wszystko, bo twoje dalsze życie, zależy od innych. Już nie możesz
decydować za siebie. Już musisz przyjąć każdą z kar"
Szczerbatek płakał. Jego mordkę pokrywały świeże krople, i
te, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Wciąż bezustannie płynęły wzdłuż
bezzębnej paszczy. Wciąż kapały na moje brudne spodnie, które powoli
przesiąkały słonym smakiem. Wciąż kroiły moje serce na miliony poszarpanych
kawałków. Wciąż mówiły, że wszystko się już skończyło, że już nie ma dla nas
ratunku, że nawiedzi nas śmierć i zaprowadzi pod same bramy Valhalli.
A ja pierwszy raz
pożałowałem, że tu przylecieliśmy. Gdybym złamał zasadę, nie posłuchał, zrobił
po swojemu, nie bylibyśmy o krok od śmierci. Śmierci zadanej przez wyspę, którą
pragnęliśmy i obiecaliśmy chronić. Przestaliśmy już chyba obchodzić bogów.
Postanowili spisać nas na to, co szykowała Berk. Czy to za te wszystkie
krzywdy, które mnie tu spotkały, mamy być zabici przez tych, których staraliśmy
się chronić? Czy zrobiliśmy coś źle?
Ja również nie
oszczędzałem łez. W tej chwili pomyślałem o matce. O matce, która również tutaj
straciła życie. Na tej wyspie. Która po raz ostatni ochroniła mnie przed
wrogiem, która patrzyła mi w oczy z nieskrywaną miłością, gdy wypowiadała swoje
ostatnie słowa, która z uśmiechem powiedziała bym szukał ojca, choć dobrze
wiedziała, że widzi mnie po raz ostatni, która powstrzymywała łzy, dopóki nie
wybiegłem z chaty, która postanowiła zginąć, by reszta mogła przeżyć. Bym ja
mógł przeżyć.
Uderzyłem pięścią
w podłogę, a z gardła wydobył się krzyk. Ja chciałem jeszcze chronić smoki,
chciałem zapewnić im dobrą i bezpieczną przyszłość, chciałem być oparciem dla
ludzi, którzy by mnie potrzebowali, chciałem pozbyć się tych wszystkich, którzy
zagrażali przyszłości, chciałem latać wiecznie z moim przyjacielem, aż na
koniec świata, chciałem go przytulać w chłodne dni, chciałem spotkać moją Megarę,
chciałem, żebym wreszcie mógł do końca życia być z tymi, których kocham.
Chciałem żyć.
Chłodny wiatr
rozwiał moje włosy i przywiał świeży zapach morskiej bryzy. Pierwszy raz od
dawna pomyślałem o Astrid. Choć wiedziałem, że nie mogę jej zabrać od Dagura,
byłem o nią spokojny. Czułem, że wszystko jest w porządku, że ona się trzyma,
że daje sobie radę. Mówiłem, że nie wrócę po nią, bo nie mogłem przerwać tego,
co zawarli dwaj wodzowie, ale mógłbym z nią porozmawiać. Po naszej ostatniej
rozmowie, wszystko zrobiło się piekielnie trudne. Ona miała swoje
przeznaczenie, ja swoje. Jeśli nie umrę, polecę do niej.
Gdy spojrzałem na
spokojny lud Berk, który pracował w pocie czoła, rozmawiał ze sobą lub
odpoczywał, nie wierzyłem, że kiedykolwiek tu należałem. Wydawało mi się niedorzeczne,
że ja, niegdyś biegałem wśród nich, ciesząc się życiem. Choć później byłem
tylko popychadłem, ciągle przynależałem do jakieś grupy. Do plemienia. Do klanu
Wandali. Do rodziny, której w rzeczywistości nie uświadczyłem. Która wydawała
mi się odległym marzeniem, niespełnioną nadzieją, daleką wiarą, nikłą miłością.
Ale po jednej nocy
wszystko się zmieniło. Oni zapomnieli, ja znienawidziłem. Oni się cieszyli, ja
cierpiałem z przyjacielem. Oni żyli spokojnie z dnia na dzień, ja modliłem się,
żeby przeżyć. Oni nieświadomie mieli być przeze mnie chronieni, ja zginę z ich
rozkazu. Oni nigdy nie będą wiedzieli, że zabiją swoją ostatnią nadzieję, ja z
uśmiechem przypatrzę się im z Valhalli. Oni spotkają się oko w oko z moim
wrogiem, ja już im nie pomogę, a tylko pomacham na pożegnanie.
Zdziwiłem się, gdy
słońce stanęło w swoim najwyższym punkcie, a nikt po nas nie przyszedł. Mógłbym
domyślać się, że o mnie po prostu zapomnieli i woleli odłożyć na inny termin
egzekucję. Nie obrazilibyśmy się, ale skoro tak bardzo zależy im na tym, żeby
całkowicie wykluczyć nas z tej gry, nie wiem, czemu zwlekali. To było nie
podobne do Stoika. Jak i do wszystkich Wandali. Nie lubili odkładać rzeczy na
potem. Coś o tym wiedziałem.
W połowie drogi słońca do granatowego
morza, w centrum wioski zrobiło się małe zbiegowisko. Szczęściem było to, że
więzienie usytuowane było dość w odległym punkcie od kuźni i innych chat, ale
widok był całkiem dobry. Obok drugiego domu kowala, o drewniany pniak opierał
się średniej wielkości wiking, ocierający mokre od potu czoło i sapał jakby
dosłownie umknął chmarze dzikich smoków. Pozostali otoczyli go i starali się
czegokolwiek dowiedzieć. Jednak ciężko mu było mówić, bo w oczach rudowłosego
wikinga, szalał strach i niedowierzanie.
Po chwili w środek
stojących ludzi, wepchnął się sam wódz. Chwilę rozmawiał z mężczyzną, potem
również i jego źrenice znacznie się rozszerzyły. Następnie odprawił wszystkich
wikingów, którzy potoczyli się jak zwarta grupka owiec, po kamiennych schodach
do Twierdzy. Gdy zniknęli mi z oczy, wojownik stał nieruchomo, patrząc na
morze, a przy nim wąsaty kowal, drapiący się po wielkim brzuchu. Po chwili blondyn
zniknął w głębi swojego miejsca pracy, skąd dochodziły niemal od razu, uderzenia
stali o siebie. Rudobrody zanim ruszył ku Wandalom, będącym w Wielkiej Hali,
rzucił krótkim wzrokiem na więzienie. Dobrze wiedziałem, że na mnie popatrzył.
A w tym spojrzenie wychwyciłem wszystko, co chciał mi w tej chwili powiedzieć.
Idź do diabła, Smoczy Jeźdźcu.
Po pół godzinie wszyscy biegiem wypadli z
Twierdzy, od razu dopadając do kuźni. Kilkoro wikingów wepchnęło się do środka,
pomagając Pyskaczowi i odbierając zamówienia. Reszta ruszyła szybko do własnych
domów, od razu ubierając się w metalowe części zrobionych niby zbroi i
zabierając wszelakie śmiercionośne narzędzia, zdatne do użycia w walce. Wódz
stał po środku całego rozgardiaszu, trzymając w gotowości rękę na schowanym
mieczu i przegrupowywał wojowników, którzy do niego podbiegali.
Wandale wyglądali
niczym małe mrówki, krzątający się przy obronie swojego domu przed okropnym
najeźdźcą, który bez problemowo mógłby zniszczyć to, co tak sumiennie budowali.
Wrogiem był jednak Drago – a wikingowie nie wiedzieli jak on jest. Nie zawaha
się, żeby doszczętnie zniszczyć wyspę, miejsce mojego urodzenia.
A to tylko z mojej
przyczyny. Tak, sprowadzałem na Berk same nieszczęścia. Ale teraz miałem
szansę, żeby to naprawić, żeby odkupić swoje winy. Mogłem im pomóc – jeśli
tylko by chcieli. Niestety woleli, żebym nie spełnił tego, co obiecałem. Chcieli
bym zginął zanim prawdziwy wróg ukaże swe oblicze. Uważali mnie za wroga, a tym
czasem prawdziwa śmierć mogła w każdej chwili zacząć zbierać swoje żniwo.
Szczerbatek
zerknął na mnie niepewnie, podzielając zapewne moje myśli. Oboje wiedzieliśmy, że,
mimo, iż nas zamknęli, musimy im pomóc. Gdy Drago przybędzie, będziemy gotowi
do ostatecznego starcia z naszym największym wrogiem. Ściągniemy na siebie jego
uwagę, żeby jak najmniej Wandali ucierpiało. Odpłacimy się Krwawdoniowi za
wszystkie cierpienia smoków. Za ich śmierć, pohańbienie, ból. Nie pozwolimy,
żeby kiedykolwiek jeszcze jakiś smok musiał się bać. Wszystkie będą wolne i
bezpieczne.
Zmierzało się, gdy
wiatr wzmocnił się na tyle, że wszyscy Wandalowie skryli się w swoich domach i
w Twierdzy. Kilkoro pracowało jeszcze w kuźni, ale i oni ruszyli do miejsca
spotkań. Cisza, jaka panowała na Berk była nie do pojęcia. Dało się słyszeć
każdy szmer, każdy szept, każdy oddech. Stałem i patrzyłem na szumiące morze. Czułem,
że już płynie. Jeszcze przed zachodem powinien stawić się u bram wyspy. Jeszcze
przed zachodem rozpęta się bitwa. Jeszcze przed zachodem przeznaczenie wyryje w
naszych sercach datę tego dnia.
Pierwsze
uderzenie. Wstrząsnęło wyspą. Ludzie wysypali się z Wielkiej Hali, niczym garść
piasku z worka i ruszyli po broń. Mieszkańcy krzątali się, a armada wroga
zbliżała się ku drewnianemu portowi. Część ludzi zbiegła na plaże, do której
przybić zamierzał Drago. Na ich czele
stał Stoik. Jak zwykle opanowany, choć groza o życie mieszkańców, biegała po
jego twarzy jak strudzony wiking, uciekający przed dziką zwierzyną. Inni równie
zatroskani o swoje rodziny, to na pierwszy rzut oka, twardzi niczym potężne
skały, które okalały ich wyspę. Każdy się bał, ale każdy chciał chronić, to, co
było dla niego cenne.
Ja również.
Kilkadziesiąt
statków z uzbrojonymi wojownikami, rozłożone materiały wybuchowe pod wyspą,
Krwawdoń uśmiechający się od ucha do ucha. Łodzie powoli dobijały do brzegu, wszyscy
w gotowości. Łucznicy ustawieni byli na klifach pośród drzew, obsługujący katapulty
ścierali pot z czoła, najsilniejsi wojownicy tuż za wodzem, niepewnie, lecz z
gniewem, zerkali na potężną armadę wroga. Każdy czuł napięcie. Nawet małe
dzieci i starcy ukryci w tajemnych kryptach pod Twierdzą, a także wikingowie
ich strzegący.
Pierwszy, a
zarazem główny statek, dobił do brzegu.
Szczerbatek przyszykował się.
Drago i będący z nim żołnierze,
wyskoczyli na złoty piasek.
Uśmiechnąłem się.
Krwawdoń wykrzywił
twarz i wskazał mieczem na zebranych przed nim Wandali.
Krótki wybuch.
Pewny siebie
czarnowłosy, pochwalił w myślach swojego sługę za dobry strzał.
Dym.
Był pewny, że nie
będzie już, co zbierać z ludzi.
Kurz opadł.
Drago otworzył szeroko oczy ze
zdziwienia.
Stałem przed nim z zapalonym Piekłem, a
Wandale podnosili się z piasku.
Zbladł, ale wymierzył we mnie swoim
mieczem.
Odparowałem cios, broniąc swojej byłej
rodziny.
- Co ty tu robisz?! – wrzasnął Drago, wściekle miotając
ostrą bronią na wszystkie strony. Pozostali w zasadzie jakby zastygli,
wpatrywali się w naszą walkę. Tylko my toczyliśmy zażartą wymianę uderzeń. Nikt
inny nie ważył się podnieść miecza. Wojownicy Drago, dopingowali go, a
mieszkańcy Berk z szokiem wpatrywali się w moje poczynania. Nie spodziewali się,
że będę ich bronił.
- Zwiedzam – uciąłem krótko, na co niektórzy parsknęli
śmiechem. Sam również ozdobiłem twarz, tymże gestem, uskakując w bok.
Szczerbatek stał przed Wandalami, gotowy do skoku na wroga w każdej chwili – A ty?!
- Przecież wiesz! Przybyłem zniszczyć twój dom! – krzyczał,
coraz bardziej agresywnie we mnie uderzając. Na moment zatrzymaliśmy się, a
mieszkańcy za mną, zaczęli szeptać między sobą. Zerknąłem na nich szybko, a
wzrok uwiesiłem na Stoiku. Był roztargniony, zdziwiony i na swój sposób zły. Dopiero
teraz zaczął myśleć na tym, co mówił Krwawdoń.
- To nie jest mój dom! – wrzasnąłem równie głośno, co on. W jego
oczach przebłysło zdziwienie, ale zbył moje słowa. Zapewne pomyślał, że w takiej
chwili blefuję, ale mówiłem prawdę. Ta wyspa, nigdy nie była moim domem. Ci ludzie,
nigdy nie byli moim klanem. Wódz, nigdy nie był moim ojcem. Ja, nigdy nie byłem
Wandalem. Zawsze byłem Smoczym Jeźdźcem.
Powoli
zaczynaliśmy się męczyć, ale żaden z nas nie chciał ustąpić. Szepty się
wzmogły, ale nikt nie domyślił się jeszcze tego, kim jestem. Wolałbym, żeby tak
już zostało. Odparowałem cios, lecz niestety końcówka miecza drasnęła mnie w
ramię. Syknąłem z bólu, czując od razu ciepłą krew, ale nie przejąłem się tym. Tyle
razy Drago mnie torturował, że byłem przyzwyczajony do cierpienia, spowodowanego
przez niego.
Jednak to, co
ujrzałem po chwili, kiedy Krwawdoń dał krótki znak dłonią, zmroziło mi krew w
żyłach. Ze wszystkich statków wyleciały opancerzone smoki. To był straszny
widok, przez który straciłem na moment uwagę i zobaczyłem tylko miecz przy
mojej twarzy i okropny ból. Upadłem na ziemię, a obok mnie od razu pojawił się
Szczerbatek. Drago zaśmiał się donośnym głosem, którego nienawidziłem
najbardziej na świecie. Zebrałem się w sobie, na chwilę ignorując rozrywający
twarz ból i ruszyłem na wroga. Dzięki jego nieuwadze zdołałem wbić mu Piekło
prosto w jego nikczemne i nie czułe serce.
Czas jakby się
zatrzymał. Krwawdoń upadł na ziemię. Złapałem się za twarz, gdyż krew lała się
po niej strumieniami, a ból odbierał zdolność do normalnego funkcjonowania. Wszyscy
nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Drago wyszeptał coś po cichu w moją
stronę. Jeden smok poderwał się do lotu. Jak przez mgłę zobaczyłem, że leciał w
moim kierunku. Uśmiechnąłem się.
Spełniłem swoje zadanie.
~*~
Nie spodziewałam się, że dzisiaj dodam.
Kochani, bardzo przepraszam, że czekaliście. Gomene <3
Wynagrodzę Wam to niedługo, a tymczasem cieszcie oczy moją pracą, z której jestem niesamowicie zadowolona!
Rozdział dedykuję obchodzącej dzisiaj urodzinki, SoCrazy <3 Kochana, sto lat raz jeszcze <3
Do kolejnego #DragonsRiders
~ SuperHero *.*
P.S. DZIĘKUJĘ ZA 38 TYS. WYŚWIETLEŃ <3