poniedziałek, 28 marca 2016

44. Myśl szybszą decyzją.



   "Każdy ból fizyczny jest ciężki. Ostre, żelazne topory, miecze, włócznie. Każda męka, każda tortura, każde jedno uderzenie – pozwala stać się silniejszą wersją siebie"
Łzy lały mi się strumieniami po wymęczonej i skrwawionej twarzy. Serce łamało mi się za każdym razem gdy słyszałem cichy pomruk mojego przyjaciela. Uderzenie stalowego prętu w biedne, czarne ciało smoka. Odgłos łamanych skrzydeł, słaby oddech wydobywający się z poranionych warg. Słona ciecz lejąca się po świeżych ranach. Coraz to nowe narzędzia wbijane w umęczonego mego drogiego przyjaciela. On cierpiał. Ja również.
- ZOSTAW GO! – krzyczałem na całe gardło, chwytając oburącz kraty – Proszę.
    Głos uwiązł mi w ustach jakby nie chciał wydostać się na zewnątrz. Moje krzyki były niczym w bezdennej paszczy Drago. Śmiał się on, patrząc na moją niedolę i ból Szczerbatka. Nie mogłem patrzeć na jego cierpienie. Zamykałem powieki, lecz oni mi je siłą otwierali. Łapali moje dłonie w metalowe kajdany, rozciągając na jak największą szerokość. Bolały mnie ręce, kości strzelały w jeszcze niezrośniętym lewym ramieniu. Zerwali ze mnie koszulę. Stalowymi prętami biczowali moje zabliźnione rany, robiąc coraz to nowsze, głębsze. Krew spływała mi w dół kręgosłupa, a łzy dołączały do tej drogi, kapiąc z twarzy.
    Na nic zdały się moje usilne błagania i prośby. Drago dalej tkwił przy swoim od czasu do czasu, uderzając włócznią Szczerbatka. Choć widziałem w jego oczach łzy bólu, to siedziało tam również mocne przekonanie: Nie zawiedź ich Czkawka. Nie daj mu tego czego chce. Jak mogłem siedzieć tu dalej i bez niczego patrzeć na powolną śmierć brata? Co z tego, że Drago chce wiedzieć skąd pochodzę, że chce znać to, co potrzebne mu jest do wytresowania wszystkich smoków? Jeszcze raz spojrzałem w przepełnione bólem zielone spojrzenie smoka.
    Podjąłem decyzję.
- Wygrałeś. Powiem ci wszystko czego chcesz – wyszeptałem z goryczą i nienawiścią do samego siebie. Wiedziałem, że muszę ich bronić, że muszę ich chronić. Lecz nie mogłem. Nie, za życie mojego przyjaciela.
    Szczerbatek gdy to usłyszał, zaczął rzucać się w krępujących go sznurach. Patrzył na mnie, szeptając bezgłośnie:
- Nie, Czkawka. Nie pozwól mu dobrać się do Berk. Nie zważając na wszystko, co ci zrobili, nie daj mu tego. Jesteś o wiele silniejszy niż ci się wydaje, Czkawka. Dasz radę stąd uciec… Nawet beze mnie. Możesz go pokonać, ale nie mówiąc mu wszystkiego. Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Pozwól mi zginąć w słusznej sprawie…
    On chciał zginąć za Berk. Za moją wyspę.
- Nigdy Szczerbatku, nigdy nie odejdziesz beze mnie.
    Drago zdziwił się mocno, ale po chwili przyklasnął lekko w dłonie. Uśmiechnął się znacznie, co w jego przypadku przypominało tylko krzywy grymas. Podszedł do mnie, na chwilę zakazując dalszych tortur Szczerbatka i moich. Spojrzał mi w oczy, chcąc się upewnić, że się nie przesłyszał, że mówię na serio i, że jestem naprawdę zdolny do tego, by wreszcie wyznać mu, mój największy sekret:
    Kim tak naprawdę jest, Smoczy Jeździec.
- Och, naprawdę? Ty, wielki Smoczy Jeździec chcesz mi powiedzieć wszystko co zechcę? Jesteś zdolny do tego, by zdradzić położenie zamieszkania swojego rodzinnego ludu? Chcesz sprowadzić na nich śmierć i zagładę? Naprawdę tego chcesz? Za życie jednego, nędznego smoka? – pytał się mnie, akcentując dwa ostatnie słowa, przy tym pokazując palcem na wycieńczonego skrzydlatego przyjaciela.
- Za życie jedynego mojego przyjaciela i jedynej rodziny jaką posiadam – wysyczałem mu w twarz, gdyż nachylał się blisko krat – Chciałeś to masz. Oto moja rodzina, drogi Dragusiu Krwawniku. Jedyna, żyjąca Nocna Furia w Archipelagu. To moja rodzina! – krzyknąłem, na tyle ile mogłem. Nie mogłem obejść się bez ulubionej części docinkowej w mojej wypowiedzi.
    Szczerbatek zarechotał głośno, choć wiedział co to oznacza.
- Jesteś niemożliwy, Czkawka.
- Dlatego mnie kochasz – odpowiedziałem mu szczerząc się, że zaraz oboje umrzemy. Razem wejdziemy do bram Valhalli, na wieki ciesząc się spokojem i własną obecnością.
    Drago chciał podnieść na mnie swoją śmiercionośną włócznie zagłady, ale powstrzymał go od tego, wbiegający do pomieszczenia wartownik. Skrzywił się nieznacznie gdy zobaczył jaka masakra się tu odbywała, ale skłonił się nisko przywódcy.
- Mój panie. Dzikie smoki rozerwały w strzępy pół więzienia i zmierzają w twoją stronę. Musisz coś zrobić! – wykrzyczał cały zlany potem, który dopiero teraz zobaczyłem. Lśnił on na jasnej skórze, niczym kropelki rosy na świeżej trawie. Miał również przepaloną częściowo zbroję, co pomogło wywnioskować, że mówił prawdę. Dojrzałem w wygięciach na metalu, robotę ognia Śmiertnika Zębacza.
    Krwawdoń rzucił w przypływie wściekłości, podręcznym sztyletem w moją stronę. Szczęście, że uderzył obok metalowych łańcuchów. Ostatnio mnie nie opuszcza, pomyślałem ze śmiechem. Wybiegł z pomieszczenia, zostawiając tylko dwóch swoich sługusów, którzy mieli za zadanie nas pilnować. Reszta wybiegła, żeby opanować jakkolwiek, rozjuszone smoki, które bez problemu, mogłoby roznieść cały jego fort w drobny mak.
   Rzuciłem krótkie spojrzenie w stronę szczerzącego się Szczerbatka. Wystarczyło tylko jedno w jego oczach, a wiedziałem, o czym myślał. Nie biorąc pod uwagę to, że był cały pobity, okaleczony, to i tak miał siłę walczyć. Miał siłę uciekać jeszcze dziś, w tej chwili, nie bacząc, że może się nie udać. On w to wierzył. Wierzył, że nam się uda i, że jesteśmy zdolni w każdej chwili pokonać pilnujących nas żołnierzy. Chciał, bym i ja uwierzył. Lecz po jego stanie, równało się to z cudem, żeby uwierzył.
    Jednak on nie zamierzał czekać, aż się wreszcie zdecyduję. Strzelił plazmą w jednego strażnika, a drugiego odepchnął ogonem. Widząc, co wyrabia, postanowiłem mu jak najszybciej pomóc. Choć było cholernie trudno, przyciągnąłem, rozrywające me ramiona, żelazne łańcuchy do siebie, by móc się jakoś oswobodzić. Jedną ręką dałem rady sięgnąć Piekła i szybko wypuściłem odrobinę gazu Zębiroga do dziurki na klucz. Szczerbatek strzelił tam plazmą i zawias pękł, z łoskotem uderzając o kamienną podłogę. Z lewą ręką nie miałem już żadnych problemów, chociaż przejmujący ból z powodu złamania, odrobinę przeszkadzał mi w mych poczynaniach. Zacisnąłem zęby, uwalniając obolałą i spuchniętą rękę. Podpaliłem Piekło w zabójczym tempie, przepalając więzy, które krępowały nogi oraz skrzydła smoka. Mimo, że miał poranione najważniejsze części ciała: skrzydła i ogon, to podniósł się i wskazał na siodło. Pokręciłem przecząco głową i ruszyłem przodem, ku wyjściu.
    Dreptaliśmy cicho, uważnie nasłuchując, czy którykolwiek z popleczników Drago, znajduje się w pobliżu. Przeszliśmy najpierw długi, wijący się niczym wąż, korytarz. Potem dwie puste sale, w których znajdowały się ułożone byle jak, drewniane stoły z ławkami. Jadalnia, mruknąłem do siebie, przechodząc obok i skupiając się na hałasie, wydobywającym się z dalekich części fortu. Następnie minęliśmy jedną celę więzienną z stękającym niewolnikiem, lecz nie miałem czasu na ratowanie. I tak ciężko by było, zważywszy na to, że mężczyzna miał całe ciało w bordowych ranach, paskudnych siniakach, a przy każdym ruchu, z umęczonych warg wydobywał się cichy jęk. Szliśmy dalej, posuwając się coraz bliżej ku źródle hałasu.
    Przez okratowane okienko w dębowych, spróchniałych drzwiach, ujrzałem stado dzikich, rozjuszonych, wściekle plujących ogniem, smoków. Kolce Śmiertników uderzały w tarcze, starających się je uspokoić, wojowników. Na kamiennej podłodze raz po raz, lądowała plama wrzącej lawy, zapewne wypluta przez Gronkle, latające po pomieszczeniu, które wkładały wszelkie siły utrzymania wielkiego ciała, na tak małych skrzydła, jakie posiadały. Od czasu do czasu, pomieszczenie przecinała smuga, zielonkawego gazu, który podpalany przez walczące Ponocniki, wywoływał krótkie eksplozje, zdolne powstrzymać irytujące próby walki strażników z gadami.
    Patrzyłem zdumiony na tę zgraną walkę pomiędzy smokami. Wszystkie dogadywały się, broniły nawzajem i razem uderzały. Nigdy nie widziałem, żeby obce gatunki tak mocno mogłyby być ze sobą złączone we wspólnej walce. Żadne nie dawało za wygraną, choć ich siły słabły, a wojowników – jak na złość – przybywało. Zacisnąłem dłoń w pięść, myśląc co robić. Zastanawiałbym się jeszcze chwilę, gdyby nie Szczerbatek trącający mnie swoim ciepłym nosem.
- Chodź już. Musimy uciekać – powiedział szeptem, mimo, że byliśmy sami w maleńkim korytarzyku, który pomieścił mnie i smoka.
- A co ze smokami? Nie zostawimy ich tutaj przecież – starałem się jakoś przekonać przyjaciela, co do pomocy gadom, lecz on widocznie miał inne zdanie na ten temat. Fuknął przeciągle, wypuszczając z czarnego nosa, kłębek dymu. Polizał na prędce kilka swoich ran na skrzydłach, żeby zdążyły się choć troszkę zaleczyć.
- Nie rozumiesz, że to nasza dywersja? – zapytał, a ja popatrzyłem na niego dziwnie, nie za bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. Gdy zobaczył moją minę, teatralnie przewrócił oczami, jak człowiek. Czasami dziwi mnie to, jak bardzo stara się wykonywać różne ludzkie zachowania – Nie wiem jak taki tępy chłopak mógł zostać Obrońcą Smoków…
- Ej – zawyłem, obrażony, jednocześnie przerywając jego wypowiedź – Pamiętaj, że ten tępak jest twoim przyjacielem i chroni cię ze wszystkich sił.
- Tak, i który jeszcze zestrzelił tego przyjaciela, nie dając mu możliwości samotnego latania. No dzięki wielkie, przyjacielu – mruknął niezadowolony, choć po jego minie widziałem, że stęsknił się za naszymi przepychankami. Nie ma to jak w środku ucieczki pożartować sobie z własnego kalectwa. Mistrzowie żartu z nas.
- ­A zechciej sobie przypomnieć, że ten przyjaciel tak bardzo pokrzywdzony, odgryzł temu drugiemu nogę, gdy spadali w wir płomieni po walce z Czerwoną Śmiercią? ­– Skoro tak postanowił się bawić, nie miałem żadnego wyboru, jak tylko kontynuować zabawę.
    Pokłapał wymownie cicho, bezzębną paszczą, myśląc nad sensowną odpowiedzią. Ja tym czasem starałem się, znaleźć jakieś wyjście z tego głupiego fortu. Wyjąłem rysownik z torby zawieszonej u boku Szczerbatka i przyjrzałem się dokładniej, szkicowi bazy Drago. Swego czasu, gdy byłem jeszcze młody, siedząc u niego w lochu, narysowałem ogólny zarys jego twierdzy, wiedząc gdzie się udać, w razie ucieczki.
- No, i teraz jest jednonogim Smoczym Jeźdźcem, który uwielbia porywać młode damy ze swojej rodzinnej wyspy, której straszliwe nienawidzi – odgryzł się w ten sposób, lecz nie miałem ochoty mu już odpowiadać. Przestało się to robić śmieszne, gdy wspomniał o "młodych damach z mojej rodzinnej wyspy". Dobrze wiedziałem o kogo mu chodziło. Irytowało mnie te jego smocze poczucie humoru. Nie wiedział, że to bolało, co tam straciłem. Ciągła nienawiść, brak akceptacji, strach… To za dużo.
    Odgoniłem od siebie te myśli, ostając jednak przy tym, że obiecałem Astrid po nią wrócić. Niestety Drago stał się pierwszorzędnym problemem, bo dopóki nie pokonam jego, nie mogę wybierać się na ocalenie Archipelagu. Jeśli w ogóle jest cokolwiek do ocalenia. Przecież Dagur już dawno mógł wypłynąć z całą armadą na podbój. Nie dziwiłbym się, gdybym się dowiedział, że już zajął połowę Wysp Północy. Jest nieobliczalny, szalony i żądny krwi. Podobny do Drago, lecz on nie chce smoków. Zabije je, bo pragnie tylko władzy nad ludźmi. Smoki nie stanowią dla niego żadnego problemu, ani przeszkody w zagarnięciu nowych wysp.
    Tylko po co mu ten sojusz z Berk? Czyżby wielki Stoik Ważki bał się wojny z Berserkami? Gdzie ta jego siła, nienawiść do ludzi? Przecież on potrafi tylko nienawidzić, bić i upokarzać przed wszystkimi. Jest okropny, podły i zły. Nie zasługuje na szacunek, ani na przyjaźń, a tym bardziej na miłość. Nie wiem jak matka mogła kochać kogoś takiego. Zepsutego do szpiku kości, potwora, który bez mrugnięcia okiem zabiłby własnego syna. Nie zasługiwał na nią, nie zasługiwał na jej dobro, na szczerozłote serce. Ona zginęła. Zginęła bo on nie potrafił jej uratować. Co za mąż, który bez prób pozwolił odejść ukochanej do samego Odyna? Zapewne jej nie kochał, nie kocha nikogo i nigdy nie będzie nikogo kochał. A ja nigdy nie powiem, że był moim ojcem.

    Podmuch niespodziewanego wiatru, uniósł odrobinę me kosmyki do góry. Poczułem świeżą trawę, zapach lasu i wody. Dostałem wizję, znów byłem nad jeziorkiem.
- Witaj Jeźdźcu – odezwał się tajemniczy głos. Ciarki przeszły mi po plecach, bo już dawno go nie słyszałem, gdyż ostatnią przepowiednię miałem, bodajże rok temu. Usiadłem lekko na trawie, rozkoszując się dotykiem zielonych, młodych listków. Prawie zapomniałem, jak to jest być wolnym.
- Witaj – odpowiedziałem, siadając prosto – Co się stało?
- Jeszcze nic, ale niedługo. Ten dzień nadejdzie jak grom z jasnego nieba. Jakby ciążące nad tobą fatum, stracisz możliwość uratowania tej dziewczyny.
    Astrid, pomyślałem szybko.
- W rzeczy samej. Została ona osądzona już przez wasze spotkanie. Dostała wyrok. Po zimnych policzkach spływają ciężkie łzy – szept zanikł, a woda w jeziorze zakołysała się niespokojnie. Tuż nad powierzchnią wezbrały się większe złote kropelki, które poruszane przez delikatny wiatr, tworzyły koło, poruszające wodą. Kłęby, białej pary snuły się po toni, malując na niej, jak na aksamitnym płótnie. Z kręgu utworzył się obraz.
    Ujrzałem postać, którą poznałby nawet na końcu świata. Wojowniczka siedziała na parapecie okna, wtulona we własne kolana. Podtrzymywała się ręką futryny ręcznie heblowanego otworu, by nie spaść. W drugiej dłoni, przyciśnięty do piersi, miała brązowy notatnik z Nocną Furią na przedniej stronie. Bez problemu dojrzałem tam swój pamiętnik z czasów, gdy mieszkałem na wyspie. Złote włosy miała w nieładzie, rozpuszczone po ramionach, które kontrastowały swym jasnym blaskiem z czarnym, jak noc, wełnianym swetrem. Blada twarz ukazywała zmęczenie i przepłakane, noce oraz dnie. Niebieskie spojrzenie było miękkie, niespokojne, pełne żalu oraz smutku. Patrzyła ona tęskno w stronę nieba, a po policzkach spływały ciężkie łzy.
- Ona czeka na mnie – odezwałem się jakby do siebie, lecz głos i tak mnie usłyszał. Żal ścisnął moją duszę wraz z sercem. Jak mogłem być takim samolubnym, egoistą, myśląc, że szybko przywrócę pokój i zdążę ją uratować – Ile czasu minęło?
- Czas leczy rany – odezwał się, lecz wiedząc, że nie takiej odpowiedzi oczekuję, dodał po chwili ciszy – Siedem, od twojej obietnicy.
- Mam jeszcze czas! – wykrzyknąłem radośniej – Jeszcze mogę ją uratować.
- Niestety Smoczy Jeźdźcu – Choć go nie widziałem, mógłbym przysiąc, że pokiwał głową przecząco ze smutkiem – wszystko przepadło – wyczułem w jego głosie, nutę przykrości i zawodu.
- Jak?! – szepnąłem, nie rozumiejąc dlaczego nie mam już żadnych możliwości. Popatrzyłem jeszcze raz na obraz, uważniej przypatrując się widokowi za oknem. Dopiero teraz spostrzegłem, że to poruszało się morze. Ona gdzieś płynęła. Za późno…
    Upadłem na kolana, zaciskając dłonie w pięści. Z moich zielonych oczu popłynęły ciepłe, gorzkie łzy. Wszystko zaprzepaściłem.
- Wybacz Astrid…


~*~


Myślę, że mieliście cudowne święta. Mokrego Poniedziałku #DragonsRiders <3 

~ SuperHero *.*

czwartek, 17 marca 2016

43. Brak wszelkich odczuć.

Cały rozdział, tylko przy tym


    "Nie boję się śmierci. Nie boję się niczego, co prowadzi do lepszego świata. Nie obawiam się tego, że Odyn zawezwie mnie do swojej komnaty, żebym mógł być wolny"
Rzucił mną o ścianę, przez co usłyszałem ciszy trzask w lewej ręce. Świetnie. Złamana.
    Uniosłem twarz lekko, żeby zobaczyć czy już sobie poszedł. Jeszcze stał, trzymając w żelaznej ręce, długą włócznię, którą posługiwał się do bicia swoich żołnierzy lub smoków. Patrzył na mnie z nienawiścią, gniewem i wielką ochotą, wbicia trzymanego narzędzia w me chłodne serce. Wystawiłem mu język, z dezaprobatą kręcąc głową. Zaśmiał się donośnie, odchodząc w ciemny korytarz, prowadzący do wielkiej hali, skąd nas zabrano.
    Szczerbatek w sekundzie był przy mnie, troskliwie patrząc mi w oczy. Blado uśmiechnąłem się do niego, wstając na równe nogi. Spoglądnąłem na śpiące smoki, głaszcząc prawą dłonią, ciemne łuski mojego przyjaciela. Czasami zastanawiam się, co bym bez niego zrobił. Zapewne zginąłbym od ciągłych ataków bandy Smarka lub wyładowań gniewu mojego ojca. Złość ścisnęła moje serce, gdy przypomniałem sobie jedną taką sytuację, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że ten co uchodzi za mojego ojca – nigdy nim nie był.

Miałem może około osiem lat. Wstałem, jak co dzień, wcześnie rano, w pośpiechu się ubierając. Dzisiaj zaczynałem, mój pierwszy raz w kuźni, mój pierwszy dzień jako czeladnika, mój pierwszy dzień z dala od innych wikingów. Bynajmniej tak mi się wydawało.
    Zbiegłem po schodach, rzucając krótkie "pa" w kierunku mojego ojca, który siedział zaczytany w gazetę i udawał, że mnie nie widzi. Wcale mnie to nie zdziwiło. Odkąd pamiętam, czyli od zawsze unika mnie jak ognia. Jestem jego wstydem, przekleństwem i wielką oznaką nienawiści, zesłaną przez samych Bogów. A ja niczego mu nie zrobiłem. Zawsze byłem na jego zawołanie, nie sprawiałem kłopotów. Co z tego, że parę razy coś zniszczyłem – każdy coś niszczy. On niestety wpadał w furię, wyżywając się na mnie. Krzyczał, bił, lecz gdy posuwał się za daleko, cudownym zrządzeniem samego Thora, Pyskacz wpadał do naszego domu, wołając mojego ojca i tym samym ratując mnie od gniewu wikinga. Byłem mu za to wdzięczny.
    Tak więc bez przeszkód wyszedłem z domu, spotykając się z niebywale chłodnym zachodnim wiatrem. Przewiał przez moje cienkie ubranie, powodując krótkie dreszcze na całym ciele. Otuliłem się futrzaną kamizelką i raźnie ruszyłem do kuźni, mojego jedynego przyjaciela i mentora. Nie było to daleko, zaledwie kilkanaście metrów od chaty, w której mieszkałem. Ucieszyłem się, bo wiedziałem, że na tak krótkiej trasie, wikingowie z mojego roku, nie dopadną mnie i bez przeszkód dostanę się do bezpiecznego, drugiego domu Gbura.
    Wszedłem bardzo powoli, cicho stąpając bo odrobinę zbutwiałych deskach, które tworzyły podłogę. Kropelki potu występowały mi na bladym czole, w miarę coraz dalszego zapuszczania się w głąb ciemnej kuźni. Głucha cisza wypełniała całe pomieszczenie, a od czasu do czasu, z jednego do drugiego kąta, przebiegł gruby szczur. Piskliwe trzaski desek, wydobywające się spod moich stóp, przyprawiały mnie o gęsią skórkę na karku. Odetchnąłem, czując, że coraz bardziej popadam w paranoję. Na próżno jednak, starałem się przekonać, że to zwykła kuźnia, prostego wikinga. Nie nawiedzone pomieszczenie, zmarłego przedwcześnie wojownika, którego potępiony duch, błąka się po zjedzonym, częściowo przez korniki, budynku.
    Donośny, potężny krzyk, przerwał panującą ciszę, a z mojego gardła, wydobył się przeraźliwy jęk. Po chwili usłyszałem śmiech, który był jedyną miłą rzeczą na tej wyspie. Z głębi zaplecza, wynurzyła się twarz Pyskacza, uśmiechniętego od ucha do ucha.
- Nie strasz mnie więcej – sapnąłem, podtrzymując się ściany. Po chwili jednak również się uśmiechnąłem – A więc, to tak przyjmujesz nowych czeladników? Strasząc ich? – zapytałem zadziornie, na co wiking tylko wzruszył ramionami.
- Tylko ciebie – mruknął rozbawionym tonem i rzucił mi, zrobioną przez niego, śmiercionośną broń – Miecz. Ostrzenie. Na zaraz – wydał swój pierwszy rozkaz, odchodząc powtórnie na zaplecze.
    Pokręciłem trochę kamiennym kołem, by nabrało prędkości i przyłożyłem srebrne narzędzie do kręcącego się koła. Pyskacz doskonale wiedział, że nie musi mi niczego pokazywać. Od dziecka przesiadywałem u niego, więc umiem większość rzeczy zrobić samodzielnie. Praktycznie czeladnikiem jestem już od czterech lat. Formalnie teraz – gdy skończyłem osiem – mogłem zostać uczniem. Jednakowoż nikt się tym nie przejmował, że pobierałem nauki w wieku czteroletnim. Bez problemu, więc Pyskacz nie będzie tracił czasu na pokazywanie mi różnych rzeczy. Wszystko wyjdzie, wszystkim na dobre.
    Z zaplecza dobiegł mnie ciepły głos kowala, śpiewającego przeróżne przyśpiewki. Sam zacząłem cicho nucić jedną pod nosem. Wiedziałem, że dobrze będzie nam się pracowało.
     Gdy mrok ogarnął całą Berk, mogłem wrócić do domu. Podsumowanie pierwszego dnia poważnej roboty? Kilka siniaków od przenoszenia koszów pełnych drewien, dwa rozcięcia na ręce spowodowane metalową maczugą, ból głowy od ciągłych pieśni kowala, mocno stłuczona prawa stopa, przez wylądowanie na niej, skrzynki pełnej różnego żelaziwa – nie było tak źle.
    Nie miałem nigdy pojęcia, że będąc tak poturbowanym i zmęczonym po ciężkim dniu, droga mierząca zaledwie trzy minuty do przejścia, będzie prawdziwą przeprawą z licznymi pułapkami, czekającymi na mnie, jak na swą ofiarę. Nawet zwykły kamień, którego niestety nie zauważyłem, stał się trudną przeszkodą, gdy potknąwszy się o niego, upadłem jak długi na ostry żwir. Kilka dodatkowych, niewielkich ranek na twarzy do kompletu. W wiadrze, stojącym przy studni, obmyłem twarz, patrząc na swoje blade i niezwykle wymęczone odbicie. Jeśli każdy dzień ma tak wyglądać – ja chyba podziękuję, za taką robotę.
    Doszedłem wreszcie pod dębowe drzwi, z westchnieniem je otwierając. Miałem tylko ochotę na rzucenie się na łóżko i szybkie zaśnięcie. Jednak nigdy nie mogę mieć tego, czego zechcę. Ledwo co doczłapałem do stromych schodów, prowadzących do mojego pokoju, do domu wpadł ojciec. Widziałem, że był mocno wkurzony. Na pewno, któryś z wikingów nie zrobił tego co do niego należało, ale to wystarczyło, żeby ojca, wprowadzić w stan nieokiełznanej furii. Szybko, zielonym spojrzeniem, zauważył mnie u podstawy schodów. W jego oczach migotała nienawiść, gniew i złość. Wiedziałem co to oznacza – nie pójdę dzisiaj tak szybko spać.
    Najpierw pod zasięgiem jego ręki, znalazła się niewielka siekierka. Dobył ją zaraz i cisnął w moją stronę z całą siłą. Szczęście, że pochyliłem głowę i śmiercionośna broń, wbiła się w ścianę za mną. Byłem zbyt wykończony, żeby uciekać, a jedyna droga ucieczki, była nieosiągalna. Dwoma krokami był tuż przy mnie i podniósł mnie za włosy do góry. Krzyknąłem z początkowego bólu, choć byłem pewny, że napotka mnie coś jeszcze gorszego. W przypływie mojego głosu, który tak bardzo zranił jego czaszkę, rzucił mną o podłogę. Kaszlnąłem dwa razy, modląc się bym nie zobaczył szkarłatnej cieczy, cieknącej po sinych wargach. Leżałem obok jego stóp, więc wykorzystując to, sprawnie kopnął mnie w brzuch. Uderzenie było tak silne, że aż poleciałem kilka metrów dalej, uderzając plecami o skrzynię z maczugami. Białe plamy zamajaczyły mi przed oczami i już prawie w ogóle nie mogłem dostrzec postury ojca. Jednak wyraźnie nie znudziło mu się to znęcanie, gdyż zaledwie kilka sekund później, poczułem przeszywający, okropny ból w lewej łydce. Zbierając całą swoją świadomość, rzuciłem okiem na kończynę, z której wystawała klinga od podręcznego sztyletu. Zaciskając zęby, wyjąłem go szybko, chowając za pas. Choć moja twarz umazana była krwią, z oczu płynęły mi ciężkie, gorące, słone łzy. Przełykałem je szybko i nawet już nie krzyczałem. Nie miałem siły na to, by pokazać jak bardzo cierpię. I fizycznie i psychicznie. Mój własny ojciec, który podarował mi życie wraz z matką, zabijał mnie powoli i sukcesywnie. Nie wiem co chciał przez to osiągnąć, szczerze przestało mnie to obchodzić. Miałem tylko nadzieję, że wreszcie uda mi się odejść z tego miejsca. Kochałem Berk, ale kiedyś. Teraz była dla mnie zwyczajną wyspą, nie różniącą się w ogóle od innych. Wyspą gdzie przeżyłem osiem lat swojego życia, będąc pośmiewiskiem wszystkich wikingów i wstydem własnego ojca.
    Po upływie może kilkunastu minut, ledwo co mogąc oddychać, złapał mnie na kołnierz zielonej, gdzieniegdzie rozdartej koszuli, której kolor zmienił się teraz na odrażający bordowy. Podniósł do góry i wlekąc jak worek, wyprowadził z mojego domu. Ostre kamienie boleśnie raniły moje plecy, co pozwoliło mi skojarzyć, że idziemy przez wioskę. Poprawka, on idzie, ja – wlokę się po gołej ziemi całym ciałem, będąc na jego łasce. Zamknąłem oczy, nawet nie siląc się utrzymywać ich otwartych. Pod ciężarem powiek, samoczynnie się zamykały, a już późna pora nie pozwalała, poznać gdzie się akurat znajdujemy.
    Szelest liści i łamanych malutkich gałęzi, jasno dawał do zrozumienia, że zdołał wyprowadzić mnie w szczery las. Zapewne chce mnie porzucić tu, gdzie nikt mnie nie będzie słyszał. Mój stan, łatwo można, by wytłumaczyć spotkaniem z dzikiem, a śmierć przez próbę walki z dzikim zwierzęciem. Zatrze w ten sposób wszelkie ślady swojej furii, wyładowanej na moim ciele. Nikt go nie posądzi, bo powie, że poszedłem do lasu, a jeśli ktokolwiek zmusi się do tego, by iść mnie poszukać, to znajdzie mnie zabitego przez jakieś "zwierzę". Smoka, wilka czy dzika. Żadna różnica – najlepsze alibi.
    Gdy przystanął nad wielką wyrwą, potrząsnął mną jak zabawką, chcąc sprawdzić czy żyję. Rozwarłem lepkie powieki, patrząc mu zakrwawionym spojrzeniem, prosto w oczy. On również patrzył na mnie, a uśmiech nie schodził mu z twarzy. W jednej chwili podrzucił mnie do góry i mocno kopnął, bym spadł w kotlinę. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, najpierw potłukłem się o wystające korzenie wielkich dębów, a potem obraz przewijał się dwa razy szybciej. Uderzyłem o ziemię, turlikając się kilkanaście metrów dalej. Trzymałem rękę na krwawiącej ranie i krzyczałem. Głośno, donośnie, mocno – dopóki głos nie uwiązł mi w gardle z bólu i wykończenia. Przez mgłę dojrzałem jeszcze, jego oddalającą się sylwetkę i szyderczy śmiech.
    Udało mu się. Pozbył się swojego jedynego, pierworodnego syna, swojego następcy – może być dumny. Dokonał tego, o czym marzył każdego dnia i czego pragnął najbardziej na świecie. Jego największy wstyd, odejdzie z tego świata, a on wreszcie będzie miał święty spokój. Nic nie wprowadzi go już w zły nastrój. On, wielki Stoik Ważki, skatował i pozostawił na śmierć, swoje własne dziecko.
    Nie znałem tego człowieka. Nie miałem do kogo powiedzieć "tato". Nie miałem już ojca.

    Odetchnąłem głęboko, patrząc Szczerbolowi w oczy. To bolesne wspomnienie, wypełniło jeszcze bardziej moje serce nienawiścią do tego człowieka. Nie wiem, jak mógł zdobyć się na coś takiego. Tak mnie potraktować, ale od samego początku czułem, że tylko mu zawadzam. Dzięki Szczerbatkowi, wyrwałem się z tego piekła, mogąc czuć tylko wolność i miłość najdroższego przyjaciela.
- Dziękuję Szczerbatku – wyłkałem cicho, przytulając się do zranionych skrzydeł smoka. On, jak to zawsze, objął mnie mocno, choć sprawiało mu to ból i również z jego zielonych oczu, popłynęły łzy.
    Trzymał mnie w swych "ramionach" jak równego sobie. Nie byłem lepszy, czy gorszy od niego. Byłem równy, taki jak on. Porzucony, wyśmiany, okaleczony. Od samego początku życia, cierpienie było naszym towarzyszem i nauczycielem. Nigdy nie zaznaliśmy prawdziwej, szczerej miłości od naszych pobratymców. Dlatego los skrzyżował nasze drogi, by dwie tak różne, a jednak tak podobne, dusze spokrewniły się ze sobą i już nigdy nie rozstały. Dano nam wspaniałą szansę, bo możemy kochać siebie nawzajem. Nikt inny nam tego nie dał. Ciepła, akceptacji i zrozumienia. O własne szczęście musieliśmy walczyć razem i to nas ukształtowało, i dało nam siłę.*
- Też cię kocham – odszepnął, mocniej zaciskając skrzydła.


*Berk/Narrator*
    Blondynka stała po środku, a dwanaście par oczu, bezlitośnie wlepiało w nią swoje spojrzenia. Od dobrej godziny młoda wojowniczka nie odezwała się, ani słowem do zebranej Rady. Stoik, tak samo jak Maron, tracił powoli cierpliwość, bo z chęcią wolałby położyć się spać, wcześniej wydając jakikolwiek wyrok. Lecz musieli ślęczeć przy stole, czekając, aż Hofferson powie coś o Jeźdźcu. Jednak ona dalej nie dawał za wygraną, a wikingowie – padali twarzami na stoły ze zmęczenia.
    Dwie świece paliły się mocnym, jasnym płomieniem, rzucając blask na wciąż stojącą Astrid i znużonych wojowników. Silny wiatr, raz po raz, uderzał w potężne drzwi Twierdzy, które głucho uderzały o siebie. Nerwowa cisza panująca w pomieszczeniu nie była dla nikogo komfortowa, albowiem już dawno, powinni wiedzieć co zdecydować. Jednak nie mieli żadnej informacji od blondynki, która rzekomo spotkała się z młodym Jeźdźcem, jeszcze przed jego ucieczką.
- Dobra – odezwał się wreszcie Stoik, nie mogąc dłużej wytrzymać tego, że choć zadał jej to samo pytanie, jakieś pięćdziesiąt razy, ona w ogóle nie odpowiedziała – ostatni raz cię pytam. Co robiłaś w więzieniu u Smoczego Jeźdźca?! – krzyknął głośno i walnął ręką w stół. Jego cierpliwość się skończyła, a nie miał pojęcia, dlaczego wojowniczka opiera się przy odpowiedzi.
    Astrid wzruszyła tylko ramionami, zamykając powieki. W duchu śmiała się z nich, bo nigdy nie dowiedzą się tego, czego chcą. Blondynka była pewna, że nie zdradzi chłopaka. Nie mogła, by ze względu na ich znajomość i na to, że on ma ją STĄD zabrać. Ostatniej szansy ratunku nie zamierzała przepuścić.
- Jak chcesz – mruknął wódz, a reszta ożywiła się na jego słowa – Astrid Hofferson, ja Stoik Ważki, wódz Berk, w obecności Rady Starszych, skazuję ciebie na przymusowy wyjazd i szybszy ożenek z wodzem wyspy Berserków, Dagurem Szalonym. Masz tydzień na przygotowanie się do wyjazdu i pożegnanie z rodziną i przyjaciółmi. Dokładnie za tydzień, o zachodzie słońca opuścisz Berk, by dopełnić złożonej niegdyś obietnicy – powiedział, a ją zatkało. Wszyscy zebrani wojownicy przytaknęli, rozchodząc się do domów.
    Astrid upadła na kolana, nie wierząc w to, co właśnie usłyszała. Tylko tydzień – siedem dni i będzie mogła na zawsze pożegnać się z wolnością i ucieczką z Smoczym Jeźdźcem. Wciąż nie dowierzała, lecz przez chęć obrony Czkawki, skazała siebie na ostateczne małżeństwo z Dagurem. Zaklinała siebie, wszystkich Wandali, rodziców, przyjaciół, samego Odyna, lecz na nic się to zdało. Powtarzała, że to się nie dzieje naprawdę. Niestety, od świtu wszystko zapisuje się na kartkach historii, a jej los został przesądzony już na wieki.
    Po rozgrzanych policzkach potoczyły jej się słone łzy.
    Pyskacz, który wychodził ostatni, zauważył jej słabość. Widział ciepłe łzy, kapiące na chłodną posadzkę Wielkiej Hali. Widział gniew, który targał nią na wszystkie strony. Widział to rozczarowanie w oczach młodej wojowniczki, która miała opuścić swój rodzinny dom. Widział ból wypisany na jej bladej twarzy. Żal ścisnął jego serce, a oczy mimowolnie wypełniły się słoną cieczą.
    Co, to najlepszego podziało się na tej Berk, pomyślał z goryczą i zamknął powieki.


*O własne szczęście musieliśmy walczyć razem i to nas ukształtowało, i dało nam siłę - tekst zmodyfikowany przeze mnie, wypowiedź Zuko, z serialu Avatar: Legenda Aanga.


~*~


Coraz bardziej szaleję i coraz szybciej podsyłam Wam te rozdziały. Może to i lepiej, bo macie co czytać teraz, choć czas niezwykle napięty i mocno wkurzający. Jednak jeśli nadejdzie gorszy - to już jakaś rekompensata. 
Osobiście, muszę się Wam przyznać, że nie podoba mi się ostatnia strona tego rozdziału o Astrid. Najpewniej skasowałabym wszystko i napisała jeszcze raz, ale już nie mam siły. Nie znalazłabym już odpowiednich słów. Bardziej jestem zadowolona z opisów, a naj - z tego wspomnienia. Normalnie je kocham <3 

Dla Smile, która tak bardzo pragnęła tej rozmowy Astrid z Radą. Dla Ciebie, Mordko :*

~ SuperHero *.* 

sobota, 12 marca 2016

42. Zaufanie fundamentem oczyszczenia.

    "Odczucie beznadziejności, utrata władzy, brak wyboru. Żadnej sposobność, by uderzyć. Zero odwrotów. Pozostała otwarta walka… czysta walka"
Wszystkie smoki siedziały wokół mnie i Szczerbatka, przysłuchując się opowieściom mojego smoka. Bez żadnego problemu je oswoiłem, lecz musiałem użyć tak dziwnej i skomplikowanej metody, żeby tylko Drago nie mógł się nauczyć jak tresować skrzydlate gady. Przez cały ten czas jego wojownicy wlepiali w nas zimne, nienawistne spojrzenia, czekając który smok zaatakuje, a następnie pożre mnie w całości. Dopiero gdy je oswoiłem, wpuścili do nas Szczerbatka. Nie chcieli żeby mi pomagał.
    Mordka miał mocno potłuczone skrzydła. Nie mogłem opanować wściekłości kiedy zobaczyłem w jakim stanie znajdował się mój przyjaciel. Kazałem smokom strzelać ogniem w kraty, a sam pobiegłem ku Drago, który z fałszywym uśmiechem, patrzył na mnie. Niestety wystrzelili metalowe liny z ostrymi ćwiekami, które bez problemu raniły ciała i nogi biednych stworzeń.
    A Drago tylko się śmiał. Śmiał się z nich niedoli, mojego morderczego spojrzenia. On nie jest człowiekiem. To okropny potwór zabijający wszystkich dookoła. Pragnący władzy, nieograniczonej swobody. Chce wszystkich sobie podporządkować, nie obchodzi go ludzkie cierpienie. Nic go nie obchodzi. Gdyby musiał poświęcić swoich wiernych towarzyszy, bez mrugnięcia okiem, pozwoliłby im zginąć. Dla niego ważne jest tylko, że jest tak potężny, że nikt nie może go pokonać. Chełpi się kolejnymi zdobyczami, trofeami, zwycięstwami. Nie ma uczuć, a litość już dawno zniknęła z jego serca. Jest podły, zły do szpiku kości. To tyran bez zasad. Chociaż, ma pewnie jedną: ZABIĆ WSZYSTKICH, KTÓRZY SIĘ SPRZECIWIAJĄ.
    Stał blisko krat, podobnie jak ja, więc musiałem to wykorzystać. Nie zdążył zablokować mojej pięści i z całej siły, oberwał mocno w ten parszywy ryj. Chwycił się za szczękę, zataczając po korytarzu. Grymas złości wykrzywił jeszcze bardziej jego twarz. Podszedł do mnie, chwytając mnie za szyję.
- ZABIJĘ CIĘ, PSIE! – warknął, mocniej zaciskając silną dłoń na dość chudej szyi. Szczerbatek natychmiast poderwał się na łapy, widząc, że jestem w niebezpieczeństwie. Jednak ręką pokazałem mu, że sobie poradzę. Choć brakowało mi tlenu, to uśmiechnąłem się lekko.
- Spróbuj, jeśli potrafisz – wycharczałem cicho, mając ciemne plamy przed oczami. Obraz mi się zamazywał i powoli zacząłem sobie przyswajać, że już teraz umrę. Z ręki najpodlejszego debila świata, Drago Krwawdonia.


*Berk/Narrator*
    Astrid odznaczyła w notesie kolejny dzień po ucieczce Jeźdźca. Choć minęło zaledwie trzy dni, to dziewczyna czuła, że stało się coś złego, że smok i chłopak są w niebezpieczeństwie. Modliła się do Thora o szybki powrót bruneta na Berk. Nie chciała spędzić reszty życia na wyspie. Nie mogła już tutaj wytrzymać, odnalazła swoje przeznaczenie gdzieś dalej, nie tu gdzie się urodziła. I gdzie chciała umrzeć. Wszystko się pozmieniało, ona również.
    Mimo przeczucia nadciągającego zła, trzymała w swym sercu nadzieję, że jednak wszystko będzie dobrze i Czkawka zabierze ją z Berk. Nigdy wcześniej nie pomyślała, że będzie oczekiwać na ratunek ze strony chuderlawego syna wodza. Miała go za nic, jak większość w wiosce. Jednak teraz, nie było jak dawniej. Najgorsza oferma jaka żyła w ich wiosce, była jej ostatnią szansą, jedyną nadzieją. Potrzebowała go, żeby oderwał ją od tej okropnej ziemi. Musiała znów poczuć tę upragnioną wolność. Niestety za cenę własnego dobra, czy będzie w stanie spłacić największy dług, który zaciągnie w przyszłości?
    Zamknęła notatnik, oddychając głęboko. Wiedziała, że nie może się denerwować za bardzo. Od dawna, co prawda, nie dostała ataku, ale nie chciała się narażać na kolejne. Odeszła od biurka, zerkając na wioskę skąpaną w mroku, który na dobre zagościł na Berk. Wszystkie domy zalane były wszechogarniającą ciemnością, gdyż akurat potężne chmury zagościły w wiosce, nie dając ani grama światła od księżyca. Ponura aura unosiła się nad osadą, jakby zwiastując ciężkie czasy, wiszące ponad głowami prostych Wandali.
    Wskoczyła szybko pod cieplutką, owczą kołdrę, lecz usłyszała dźwięk otwieranych głównych drzwi i odgłosy rozmowy. Uchyliła lekko swoje własne, nasłuchując kto przyszedł o dość późnej porze do domu Hoffersonów. Astrid siedziała jak na szpilkach, a jej zdziwienie spotęgował fakt, że sam wódz przyszedł w odwiedziny.
- Jest na górze – usłyszała cichą odpowiedź Marona, po czym rozniosły się echem kroki postawnego wikinga na schodach.
    Spanikowana dziewczyna zarzuciła, trochę za dużą brązową kamizelkę, na białą bluzkę, służącą jej do spania. Wyskoczyła szybko z łóżka, siadając na drewnianym krześle i udając, że kreśli coś w notesie. Zdążyła jeszcze zepchnąć pamiętnik z Nocną Furią na okładce pod biurko, żeby przypadkiem goście nie zobaczyli ważnej dla niej rzeczy.
    Krótkie pukanie do drzwi, a po grzecznym "proszę" w odrzwiach stanął Stoik Ważki, rozglądając się uważnie po pokoju blondynki. Astrid jak przystało na dobrze wychowaną córkę, podeszła do mężczyzny i lekko kiwając głową, szepnęła:
- Coś się stało, wodzu? – Podniosła na niego błękitne spojrzenie, próbując wyczytać z zielonych oczu wikinga, jaki jest cel jego stawienia się tutaj. Niestety za nic, nie odczytała z chłodnego spojrzenia, co miał jej do powiedzenia rudobrody. Mogła się jedynie zastanawiać, lecz na pewno nie chodziło o Dagura. O Smarka, którego wczoraj pobiła? Czy o bliźniaków, których zepchnęła do lodowatego morza?
- Pójdziesz ze mną – rozkazał, łapiąc ją za ramię. Stojąca za nim w korytarzu, Sala jęknęła, równie zdziwiona co Astrid. Jednak jak na prawdziwą wojowniczkę przystało, młoda Hofferson wyrwała się gniewnie z mocnej ręki Haddock'a.
- Dlaczego?! – krzyknęła trochę głośniej niż zamierzała. Maron od razu uderzył ją w twarz, starając się przywołać do porządku. Blondynka chwyciła się za ciemno-różową plamę na policzku, upadając na kolana. Ze łzami w oczach podniosła się, a ojciec mocno wypchnął ją z pokoju, żeby szła posłusznie za wodzem. Minęła się jeszcze ze smutnym spojrzeniem matki, po czym zamknęła powieki, nakładając brązowe kozaki na zimne stopy.
    Prowadzona była jak najgorszy zbrodniarz przez wioskę. Z przodu wódz, z tyłu – ojciec. Kilka głów wychyliło się z okien, otoczonych blaskiem świec, z zaciekawieniem przyglądając się sytuacji, jaka rozgrywała się w wiosce. Niektórzy wikingowie wyszli z ciepłych domów, opatuleni w niedziwienie futra, gdyż wyjątkowo noc była chłodna. Ruszyli w pewnej odległości za trzema głównymi postaciami, do samej Twierdzy. Przyjaciele Hofferson również wyczołgali się z domów, lecz byli zbyt zdziwieni i przerażeni taką powagą całej sprawy, że aż bali się zapytać, co się dzieje.
    Astrid szła prosto, z głową zadartą, przymrużając oczy. Najchętniej zamknęłaby je, byle tylko nie oglądać Berk i wszystkich Wandali. Przed samymi schodami do Wielkiej Hali, gdzie wódz zatrzymał się, by odprawić nie potrzebnych gapiów, a tylko zebrać Radę Starszych, w której skład wchodzili: Maron, Sączyślin, Ostrykij, ojciec Śledzika, Pyskacz, Walery, ojciec bliźniąt, i sam Stoik.
    Zanim ruszyli ponownie Astrid zamknęła błękitne oczy, a ciężkie łzy stoczyły jej się po policzkach. Żałowała tylko tego, że zanim zaczęło się tutaj, co się zaczęło, nie uciekła z Berk. Mogła już dużo wcześniej szybować wśród chmur razem z Jeźdźcem i nie przejmować się niczym. Cieszyć się wolnością, głośno śmiać, otwarcie kochać, szczerze nienawidzić. A gdyby nie z Jeźdźcem, to w samej Valhalli, u boku Odyna.
    Czkawka, żałuję, że nie będzie danem nam się spotkać, pomyślała przekraczając próg obszernej Wielkiej Hali.


*Wyspa Frigg/Narrator*
    Dostojna wyspa roznosiła się po środku granatu wszechogarniającego południowy ocean. Oblana blaskiem porannego słońca, wyglądała jak co najmniej, wyspa w Valhalli. Piękna, wyniosła, poważna, górująca, nad rozlanymi wokół niej, wodami. Tak cudowna jak sama jej imienniczka, bogini Frigg'a. Dziewczyna pogłaskała radośnie długie, zakręcone, czarne rogi smoka, wydając z siebie ciche westchnienie. Przymrużyła delikatnie oczy, chłonąc zmarzniętą twarzą, ciepłe promyki złotego słońca. Rozprostowała kostki w nadgarstkach i stopach, równocześnie robiąc kilka kółek szyją, żeby rozbudzić zesztywniałe ciało. Czuła mocny ból u podstawy pleców, który nieznośnie, sprawiał wrażenie sztyletu wbijającego się w drobne kości. Na domiar wszystkiego miała wrażenie, że żołądek zaraz strawi ją od środka.
    Poklepała chropowatą skórę Koszmara, dając znak, żeby postarał się jak najszybciej wylądować. Smok od razu zrozumiał przekaz swojej przyjaciółki i mocniej zamachnął potężnymi skrzydłami. Nie miał siły, tak samo jak ona, lecz wiedział, że musi się postarać. Od wyspy dzieliło ich zaledwie kilkanaście metrów. Zanurkowali więc w powietrzu, ostatecznie wbijając się w ziemię, u podnóży wyspy.
    Megara wyleciała z siodła, na parę kroków dalej. Jęknęła cicho czując ból w czaszce, lecz zignorowała go, szukając wzrokiem czerwonego skrzydlatego gada. Wstała ociężale i podeszła wolno, do smacznie śpiącego już Ponocnika. Wstrzymała się od pogłaskania jego wielkiej głowy, żeby go nie obudzić. Zdjęła niewielki miecz, jaki miała zawsze przy sobie, z brązowego, ręcznie robionego siodła należącego niegdyś do Szczerbatka. Czkawka na Smoczej Wyspie miał trzy podobne siodła i nie obraził się, gdy dziewczyna zechciała jedno mieć dla swojego przyjaciela. Brunet oddał te najmniej uszkodzone, gdyż od razu po zrobieniu, nie używał go. Siedziało tylko jako nieudany prototyp w sporawej skrzyni, albowiem nie było wymarzonym siodłem Czkawki, dla jego Nocnej Furii. Jak się złożyło, dla Koszmara Ponocnika było idealne.
    Dziewczyna ruszyła raźnym krokiem w stronę, zaczynającego się od wschodniej części wyspy, lasu. Szła powoli, zbierając napotkane gałązki na opał i nasłuchując czy przypadkiem ktoś inny, wrogo nastawiony, mógłby mieszkać na Frigg. Gdy zebrała dość sporo chrustu, zawróciła do obozu. Słońce już przedostało się przez pół nieba, zwiastując wczesną godzinę popołudniową, więc tym samym lepiej będzie im przed zmrokiem, rozpalić ognisko i nałowić ryb na kolację.
    Jak się okazało Płomyk już nie spał, tylko czekał na swoją panią ze złowionymi kilkoma sztukami srebrnych dorszy i jednym, brązowo-szarym karpiem. Megara uśmiechnęła się do smoka, rozkładając przyniesione drewno w stos. Po skończonej pracy poprosiła smoka, by podpalił suche gałęzie, co Ponocnik od razu wykonał. Brunetka automatycznie podsunęła zmarznięte dłonie pod ciepły ogień, wtulając się w brzuch gada. Nabiła jednego dorsza na patyk, podsuwając go pod czerwono-pomarańczowy język ognia, żeby był zdatny do zjedzenia. Przyjacielowi rzuciła surowego, który radośnie złapał rybkę, by następnie wylądowała ona w odmętach jego dużego żołądka.
    Jednak spokojną atmosferę, zmącił szmer poruszanych liści i krzewów. Płomyk wystawił uszy, poważniejąc, a Meg chwyciła drżącymi dłońmi, miecz z czarną klingą. Tą broń otrzymała pewnego razu od małego chłopczyka, gdy była na nieznanej jej wyspie. Od tamtego dnia zawsze miała ją przy sobie, gdyż przypominała jej tego właśnie chłopczyka.
    Ostrożnie zaczęła podchodzić do źródła dźwięku, który w miarę jej podążania w tę stronę, stawał się wyraźniejszy. Odetchnęła głęboko, mocniej zaciskając chude palce na rękojeści miecza. W końcu nie wytrzymała i z krzykiem, rzuciła się na domniemanego napastnika. Szybko opadła całym ciałem na niego, żeby go przygwoździć do ziemi, a następnie przyłożyła mu narzędzie do szyi.
    Kiwnęła na smoka, albo ten rozpalił swoje ciało, dając światło. Owa osoba, na której siedziała, okazała się czarnowłosym chłopakiem, który z przerażenia drżał, próbując sięgnąć do własnej broni. Kiedy to mu się udało, odepchnął ręką dziewczynę, odrobinę raniąc sobie szyję, mieczem Megary. Jednak brunetka zamachnęła się bronią, co również zrobił nieznajomy chłopak. Patrzyli na siebie gniewnie, gdy ich miecze skrzyżowały się razem.
- Czego ode mnie chcesz?! – warknęła groźnie, przyjmując postawę do walki. Smok zaryczał donośnie jakby chciał również od razu walczyć w obronie jeźdźczyni. Chłopak zlękną się odrobinę zwierzęcia, ale tego nie pokazał.
- Niczego – wzruszył ramionami, nie spuszczając szarych, bystrych oczu z dziewczyny i jej miecza. Stanął prosto i odkładając broń najpierw przed dziewczyną, by następnie włożyć ją do pochwy, zawieszonej przy lewym boku – Nawet cię nie znam – dodał, patrząc już mniej nienawistnie w oczy nieznajomej.
   Megara zrobiła również to samo, dając znak Ponocnikowi, że nie musi się już martwić chłopakiem. Przekrzywiła delikatnie głowę w bok, przypatrując się mu. Zdecydowanie był od niej wyższy, nawet o pół głowy. Włosy miał czarne, odrobinę opadające na czoło i po obu stronach oczu. Spojrzenie szare, błyszczące w świetle płomieni ogniska, bystre, mądre. Sylwetkę miał szczupłą, niezbyt umięśnioną. Co oczywiście nie znaczyło, że nie był silny. Ubrany był w brązową koszulę, czarne spodnie, niskie kozaki, materiałową szarą kamizelkę i tego samego koloru, skórzany pas, za którym trzymał miecz w ciemnobordowej pochwie. Miał nie więcej niż osiemnaście lat. Postawą przypominał Armin, Czkawkę, za którym bardzo tęskniła, jak i za czarną Nocną Furią.
- Więc, co tu robisz? Chciałeś na mnie napaść i mnie zabić?! – wypytywała jak najęta. Chłopak uśmiechnął się lekko. Nigdy nawet nie przyszłoby mu do głowy atakowanie młodej dziewczyny. Czemu miałby to robić, skoro w niczym mu nie zawiniła? Sam miał dosyć rozlewu krwi, za dużo już zniósł.
- Spokojnie – odparł łagodnym głosem, zbliżając się odrobinę do ogniska. Dryfowanie po morzu, a następnie siedzenie w krzakach przez cały dzień, wymęczyło go dostatecznie. Był głodny, zmęczony i zmarznięty. Miał tylko nadzieję, że młoda brunetka pozwoli mu chociaż się ogrzać. Na resztki okonia nawet nie śmiał liczyć. Wiedział do czego zdolni są ludzie, wie jak go ostatnio traktowano. Nikt nie musiał mu tego dwa razy powtarzać. Znał swoją historię, od początku, do końca – Jeśli pozwolisz, chciałbym się ogrzać. Mogę? 
    Megarę zdziwiło to bardzo, lecz wskazała ręką na koce, rozłożone przy ognisku. Chłopak usiadł przy ciepłym świetle, które stopniowo ogrzewało jego twarz i dłonie. Armin bez słowa oparła się o skrzydło Koszmara i badawczo przyglądała się czarnowłosemu. Wiedziała, że nie pochodzi z Północy, ani tym bardziej z Południa. Wyglądałby inaczej, gdyby był człowiekiem stworzonym na krańcach Archipelagu. Z tego co wiedziała ludzie z Północy, odznaczali się postawnym ciałem, niezwykłą siłą, odwagą oraz nieprzeciętnymi umiejętnościami w walce. Byli tak zaprawieni w boju, jakby nieustanna walka była ich nieodłącznym rytuałem. Traktowali ją jak coś normalnego, bez czego by nie mogli normalnie funkcjonować. Dlatego uchodzili za najstraszniejszych wikingów w całym Archipelagu. 
- Nie jesteś z tutejszych okolic, prawda? – zapytała cicho, podając mu surowego dorsza na patyku. Chłopak z wdzięcznością przyjął rybę, przykładając ją do ognia. Zamknął oczy, przeczesując włosy.
- Nie – mruknął równie cicho co ona. Ponownie zapanowała cisza, głęboka, poważna, od czasu do czasu, przecinana przez krótkie ryki smoka. Płomyk był zainteresowany nowym chłopakiem, lecz nie ufał mu i podchodził do niego z dystansem. 
- A jak masz na imię? – wypytywała dalej, przeżuwając upieczoną potrawę. Usiadła po turecku, podpierając jedną ręką, twarz. Przygotowywała się na długą opowieść chłopaka o swoim życiu, skąd pochodzi, dlaczego tu jest. Pragnęła dowiedzieć się czegokolwiek o nowym znajomym. Nie mogła później rozstać się z nim, nawet nie wiedząc jak miał na imię, ten z którym niemal stoczyła walkę, a następnie zjadła kolację. 
    Chłopak odłożył szybko kij, odwracając głowę. Jego czarne włosy zafalowały niespokojnie, a oczodoły wypełniły się niezauważalnymi łzami. 
- Nie chcę o tym mówić – powiedział – To zbyt skomplikowane.
    Megara wbijała w niego granatowe spojrzenie. Gdyby chciała bez najmniejszego problemu dowiedziałaby się kim jest, lecz nie chciała już używać magii. Wraz z przyjęciem Płomyka jako wierzchowca i przyjaciela oraz staniem się jeźdźczynią, obiecała sobie już nigdy nie używać czarów. Za dużo złego stało się przez to wszystko. Straciła Czkawkę, rozdzieliła się z nim oraz zabrano jej siostrę. Jej dar przywoływał najgorsze wspomnienia, więc wolała zapomnieć, że posiada tak wielką moc.
- Nie ufasz mi? – odpowiedziała tym razem, spuszczając głowę w dół. Dziwiła się dlaczego jest taki. Niestety nie mogła wydobyć z niego prawdy siłą. Mogła tylko oczekiwać, aż otworzy się i sam jej powie, lub zamknie i nigdy nie będzie wiedziała. 
- Nie oto chodzi – wyjaśnił – Stamtąd skąd pochodzę, nie było tak łatwo. Wszystko wciąż krążyło wokół wojen, podbijania nowych terenów, rozlewu krwi, zabijaniu niewinnych ludzi. To było okropne – przerwał na moment zaciskając dłonie w pięści. Miał ochotę wymierzyć sprawiedliwość tym, z którymi przebywał. Wyzbyć się poczucia winy i odkupić swoje winy – Nie mieli litości dla nikogo. Kobiety, starcy, dzieci. Wszystko było im jedno, ważne, żeby tylko zabić, zagarnąć kolejną wyspę, złupić wszelkie bogactwa...
- Uciekłeś od nich? – zapytała tym samym mu przerywając. Chłopak jedynie kiwnął głową, a po policzku potoczyła mu się jedna łza. 
- Opuściłam najbliższego przyjaciela, żeby odszukać rodzinę. Zabrano mi ją, żyłam gdzie bądź. Niedawno znalazł mnie właśnie on, Smoczy Jeździec. Pomógł mi, uratował wiele razy i zaopiekował się mną. Właśnie rozstaliśmy się, bo chciałam znaleźć własną drogę i tym, których kocham – opowiedziała swoją własną historię, choć na początku tego nie planowała. Ominęła jednak fragment traktujący o zdolności władania magią. Pod jej rękę głowę wsadził Płomyk radośnie, wystawiając język – Mam jeszcze Płomyka, który pomoże mi ich odnaleźć – Pogłaskała czerwone łuski smoka, wracając wzrokiem na chłopaka.
- Jeszcze nikt nie wysłuchał moich problemów – wyznał smutno, przypatrując się tańczącym iskierkom ognia na spalonych drewnach. Uśmiechnął się blado, jakby do siebie. Nareszcie poznał kogoś kto usłyszał co on ma do powiedzenia. Nie ktoś inny, ważniejszy, tylko on! Miał prawo do tego, żeby pozbyć się od wieków, dręczących go myśli. A przekazanie ich, obcej osobie, było najlepszą możliwą decyzją.
- Jestem Megara – zaśmiała się, wyciągając chudą dłoń przed siebie. Chłopak zaskoczony, po chwili uścisnął ją mocno, wierząc, że dane będzie mu się jeszcze zobaczyć z brunetką. Meg uśmiechnęła się szczerze i przytuliła twarz do ciała smoka, okrywając się czarnym, niedźwiedzim futrem, które otrzymała od Czkawki. 
- Faro.


~*~


Spodziewaliście się, że to Faro? A jeśli nie, to kogo obstawialiście zanim wyjawił swoje imię? 
Nie jest tak źle, 8 dni, to chyba dobrze, prawda? Mam nadzieję, że podoba Wam się ten rozdział, bo ja jestem bardzo zadowolona z napisanych opisów. Dzisiaj szczególnie ten aspekt mnie satysfakcjonuje :D 

Dedykacja - Dla Madzialenki oraz mojej siostry, która ma dzisiaj urodziny <3  

Do usłyszenia #DragonsRiders
~ SuperHero *.* 

piątek, 4 marca 2016

41. Próba sprawiedliwą prawdą.



    "Nic nie jest pewne. Nawet to, kiedy odejdziemy z tego świata. Czymże jest, więc ta kręta, wyboista droga? Czy nie lepiej byłoby nic nie robić, wiedząc, że i tak kiedyś umrzemy?"
Lecieliśmy z zawrotną prędkością, a w sercu miałem nadzieję. Rzadko, kiedy składałem komuś obietnice, ale jak na prawdziwego wojownika przystało, je dotrzymywałem. Nie jestem idealny, nie mogę wszystkich zbawić, no może większości. Muszę ratować smoki i teraz cały Archipelag! Co, jak co, ale to był najgłupszy pomysł, jaki tylko wpadł mi do mojej łepetyny. Mogłem wszystkie smoki sprowadzić na Smoczą Wyspę i zrobić sobie tam fort, przeczekując wojnę, ale nie! Mój głupi rozum podpowiedział mi, że muszę ratować wszystkie inne wyspy, bez znaczenia czy są na niej smoki, czy nie. Jest to w sumie dobry pomysł, gdyż zapewne te wyspy, które nie są zaprzyjaźnione z tymi pięknymi gadami, muszą zostać połączone w jedno. A to zrobić mogę tylko ja, więc jakby spojrzeć na to z tej strony, była to najodpowiedniejsza decyzja, jaką podjąłem w ostatnim czasie. Sam już nie wiem czy wybrałem dobrze czy źle, ale wiem, że bez względu na każdy mój wybór, Szczerbatek będzie przy mnie. Nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego i wierniejszego przyjaciela od niego.
    Pogłaskałem czarne łuski smoka, mieniące się w świetle wstającego słońca. Wczorajszej nocy, gdy pożegnałem się z Meg, od razu ruszyłem na spełnienie mojej misji. Nie mogłem dłużej tam zostać, bo jeszcze nie wytrzymałbym i poleciał za nią. Chciałem, żeby została, lecz ona jest uparta, strasznie uparta. Postanowiła zrobić to sama z Płomykiem. Nie podała mi nawet gdzie zmierza. Mogłem w sumie tylko wiedzieć, w jakim kierunku. A kierowała się na południe, czyli to prawie nic mi nie mówiło. Mogła dolecieć na Wyspę Zmiennoskrzydłych lub Wyspę Friggi. Gdyby poleciała na południowy-wschód dotarłaby najprawdopodobniej do Wyspy Wrzeńców. I to tyle z mojej wiedzy, co do jej położenia.
    Obiecałeś coś Astrid, odezwało się we mnie, przez co odrobinę posmutniałem. Nie dałem jej stuprocentowej pewności, że po nią wrócę. Mogła snuć jakieś domysły, lecz nikt nie wie jak potoczy się ta wojna. Jeśli też w ogóle jakaś będzie. Dagur Szalony to – jak sam jego przydomek mówi – jeden z najbardziej szalonych wodzów na całym Archipelagu. Dobrze, że nie widział mnie! Ze mnie to dopiero szaleniec, skromnie mówiąc. Ale wracając do niego to podobno sam zabił własnego ojca, żeby przejąć władzę nad Berserkami. Idiota, że aż posuwał się do takich czynów. Widać, że nie nadaje się na prawdziwego przywódcę. Gdyby nim był, poczekałby dopóki jego ojciec, nie zakończy życia na ziemi. Tylko tchórz kieruje się takimi sposobami przejęcia dowództwa. Żałosne.
    Szczerbatek pomrukiwał, co po chwilę, żeby umilić nam tę żmudną i nudą podróż. Uśmiechnąłem się do niego lekko, bo wiem, że na wszystkie możliwe metody, próbuje mi poprawić humor. Jedyną rzeczą, która zdołałaby poprawić mi humor, byłaby to wieść, że Dagur "Idiota" Szalony zaprzestaje prób podjęcia jakichkolwiek walk i całe Wyspy Północy są bezpieczne. Jednak wcale nie zanosi się na takie rzeczy. Co więcej czuję, że może dojść do tej wojny, a wtem użycie najostrzejszych środków, będzie jak najbardziej konieczne.
    Jak tak myślę, to dawno nie widziałem się z Drago. Nasze drogi często się ze sobą spotykają, lecz od jakiegoś czasu już jakoś się nie przecinają. Żałuję, bo chciałbym zobaczyć tę jego krzywą, parszywą mordę. Brakuje mi tego siedzenia u niego w lochu, tych docinek, odzywek, ciętych ripost. Ja je tak uwielbiam! Mógłby polecieć za Swędzipachę i spróbować go poszukać, ale mam ważniejsze sprawy do robienia niż szukanie największego kretyna świata. Poczekamy, zobaczymy. Może sam nas znajdzie?
    Gdy kraczę, przeważnie wszystko się spełnia. W jednej sekundzie, Szczerbatek oberwał strzałą, a na mnie spadła metalowa sieć. Wpadliśmy do morza, tracąc wszelaką świadomość.


*Berk/Narrator*
    Wyspa jak zawsze tętniła życiem i spokojem. Czy tak wielkim spokojem? Niekoniecznie. Straszliwy Smoczy Jeździec zniknął bez śladu. Została tylko po nim dziura w ścianie więzienia w Berk. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Uciekł nad ranem, bądź bardzo późną nocą. Co prawda niektórzy wikingowie, którzy nadzwyczajnie mieli lekki sen, usłyszeli niewielki wybuch, lecz to nie zmusiło ich do sprawdzenia, co się takiego stało. Jednak ci, którzy wiedzieli o pojmaniu groźnego wroga, starali się nic nie mówić. Bez niepotrzebnej paniki wszystko miało przejść bez echa, nie wzbudzając nie potrzebnych pytań ze strony ciekawskich Wandali.
    Wódz skierował się do kuźni Pyskacza, główkując, jak ten zuchwały smarkacz, mógł uciec. Ma smoka, podpowiedział mu rozum, co niestety wiking przyjął ze złością i odrobiną smutku. Sprzed nosa, można by rzec, czmychnął im ten nieporadny, o dość chudej budowie, pyskaty jeździec. To tak denerwowało wojownika, że miał ochotę wytłuc stado Gronkli, a i tak to nie byłoby dostatecznym zajęciem, które mogłoby wyczerpać wikinga z całej energii, jaką w sobie posiadał.
    Wszedł, przepychając się miedzy połową Wandali, którzy przyszli odebrać swoje zamówienia. Pyskacz miał ręce pełne roboty, jednak na jego poczciwej twarzy zawsze tkwił wesoły uśmiech, którym witał każdego klienta. Wymachiwał żelaznym hakiem na wszystkie strony, a zmarszczki w kącikach oczu, powiększały się za każdym razem, gdy wikingowi spodobała się nowa broń zrobiona przez kowala. Nie mógł się dziwić. Był najlepszy w swoim fachu i nawet niezastąpiony. Jednak nie będzie żył wiecznie. Rudobrody odtrącił te myśli, jednak w głowie pozostał mu pomysł nowych rekrutów do rzemiosła.
    Wąsy zaplecione w dwa pokaźne warkocze, miotały się po całej twarzy i klatce piersiowej wikinga, gdy tańcował przy rozgrzanym do czerwoności piecu. Sprawną ręką ocierał perlisty pot, który osiadł mu się na czole, w miarę zwiększenia się ciepła w kuźni. Nie przejmował się zmęczeniem i drobnym bólem u podstawy protezy. Przyzwyczaił się do tej drewnianej części swojego ciała, tak jak i do haka, szczotki, młota czy maczugi, będącej zawsze na miejscu niegdyś dobrej dłoni.
    Stoik usiadł przy stole, czekając aż jego przyjaciel będzie miał więcej czasu na rozmowę. Nie chciał mieć niepotrzebnej widowni, ta sprawa wymagała precyzji i spokoju. Zdjął metalowy hełm z ciasno zaplecionych włosów i wsparł, zmęczoną ostatnimi wydarzeniami, twarz na potężnych dłoniach.
- Mam dla ciebie złe wieści – usłyszał po kilkunastu, jak mu się wydawało, minutach ciszy. Rozejrzał się po pomieszczeniu, które było puste, a radosne twarze wikingów gdzieś zniknęły w swoich domach. Niebo różowiało przy horyzoncie, a pierwsze gwiazdki poczęły świecić na nieboskłonie. Stoik mógł stwierdzić, że całe popołudnie spędził w kuźni przyjaciela, siedząc i rozmyślając. Nie wiedział nawet, że udało mu się zasnąć na siedząco.
    Pyskacz otarł kremową szmatką calutką twarz oraz ręce i cisnął zawiniątkiem w głąb zaplecza. Zatroskanym spojrzeniem przebiegł po twarzy wodza, widząc jak bardzo jest wykończony. Podał mu kubek ciepłego mleka, które przyniósł z swojej chaty i utkwił wzrok w bawiących się dzieciach na podwórku.
- Co to za wieści? – spytał po opróżnieniu zawartości rzeźbionego naczynia. Podparł się ręką o policzek, starając się spędzić sen z powiek. Gbur wrócił wzrokiem na Haddock'a.
- Pewna osoba widziała inną osobę, która spotkała się z tym Jeźdźcem… zanim uciekł – Ostatnie słowa praktycznie wyszeptał, nachylając się przez drewniany stół. Zachowywał szczególną ostrożność gdyż dostarczono mu rankiem poufne informacje, które, gdy nadarzy się okazja, miał przekazać wodzowi. Owy informator ryzykował wszystkim przekazując tak ważne wieści.
- Kto? – zapytał krótko, chcąc jak najszybciej popędzić do tego, kto pozwolił ich nowemu wrogowi, uciec z więzienia. Przyczyniło się to wszystko do zdrady ludu, wodza i całej Berk. Ten niegodziwiec musiał zapłacić za zdradzenie własnej rodziny. To nie mogło ujść mu płazem – Kto?! – powtórzył głośniej, waląc cicho pięścią w stół. Już dawno minęło mu zmęczenie, a zastąpiła je nieodparta chęć przetrącenia karku zdrajcy.
    Pyskacz rozejrzał się nerwowo i przełknął ślinę jakby denerwował się i za żadne skarby świata, nie chciał wyjawić imienia czy nazwiska tejże osoby, która śmiało mogła teraz już nie nazywać się Wandalem.
- Proszę, tylko nie rób nic głupiego – powiedział spokojnie, czując, że źle robi mówiąc Stoikowi o tym, lecz nie potrafił zataić tego przed własnym wodzem i przyjacielem. Choć czuł wyrzuty sumienia o zdradzenie tej wiadomości, to rozum podpowiadał mu, że robi to, co jest słuszne i to, co ważne dla dobra Berk.
    Stoik nie zrozumiał go najpierw i ponaglił, żeby wyjawił mu wreszcie to imię. Chciał wszczynać alarm na całą osadę, żeby wszyscy wiedzieli, kto jest temu winny i żeby wspólnie podjęli decyzję o ukaraniu wikinga. Pyskacz odetchnął, choć serce pierwszy raz od dawna, waliło mu jak oszalałe. Nigdy jeszcze nie był tak niepewny swych słów.
- To… Astrid – wyszeptał cicho.


*Otwarty ocean/Morza Rozpaczy*
    Gdyby okiem sięgnąć do przeszłości to, Drago Krwawdoń nigdy jeszcze nie był tak zadowolony ze złapania jakiejś osoby, jak teraz. Dosłownie radość przepełniania jego ciało z tak pomyślnego połowu. Ruszyli na polowanie na dzikie smoki, a tu taka niespodziewana niespodzianka, wpadła im prosto w ich spocone łapska. Nie mogli opanować dzikiej żądzy zemsty, bo nie tylko sam Drago miał powody do ogromnej nienawiści do Jeźdźca. Cała jego armada, wszyscy wojownicy przeklinani go za te zbrodnie, które popełnił. Nie raz zabił kogoś z ich rodziny, krewnych czy znajomych. Jedyną zemstą było również zabicie, przez najróżniejsze tortury świata, młodego chłopaka. Niestety Krwawdnoń studził ich entuzjazm, gdyż to on go zabije w odpowiednim czasie. Drago chciał czegoś więcej niż śmierci Pana Smoków. On chciał władzy, wszechogarniającej swobody zagarnięcia wszystkich wysp, jakie tylko spotkał na swojej drodze. Cała ludność świata tylko jemu posłuszna, na jego rozkazy. Bez możliwości godnego życia, tylko w cieniu jego chwały. Mógłby panować nad wszystkimi… jeśli miałby smoki. Wiedział, że przeróżne próby torturowania Jeźdźca i zmuszania go do mówienia jak ujarzmił te dzikie bestie, kończyła się fiaskiem. Jednak do jego głowy ostatnimi czasy, wpadł pomysł wręcz idealny. Wiedział, że chłopakowi musi na czymś zależeć. Jeśli jego Nocnej Furii nie mógł porwać, to zawsze może napaść na jego rodzinną wyspę. Przecież musiał gdzieś żyć zanim rozpoczął swoją wędrówkę po świecie. Jednym problemem było to, że również nie wiedział nic o jego miejscu urodzenia, zamieszkania. Czuł, że i tego nie powiedziałby mu, dlatego musiał wymyśleć sposób, żeby na własną rękę się tego dowiedzieć. 
    Krzyk radości jego popleczników rozniósł się echem po calutkiej wielkiej hali. Drago tylko uśmiechnął się pod nosem, doskonale wiedząc, co złapał. Znowu dopisało mu szczęście, choć w takie rzeczy w ogóle nie wierzył. Sam zapracował na wynik swoim sprytem, przebiegłością i armadą nieustraszonych wojowników. Nie było mowy o przegranej.
    Z całej siły otworzono stalowe wrota do obszernej komnaty, a pod nogi mężczyzny, na sam środek pomieszczenia, wrzucono metalową sieć ze smokiem i Jeźdźcem. Dość spory tłum wdarł się za osobami, które przytaszczyły ich wrogów do wodza. Powoli brakowało miejsca, więc Drago rozkazał wyjść znacznej części osób, by mógł na spokojnie zamienić kilka słów z chłopakiem. Wyproszeni, mruczeli pod nosami, chcąc zobaczyć widowisko, lecz inni zapewnili ich, że przekażą im wszystko co się działo, nawet ze szczegółami.
    Smok jak i Jeździec, powoli odzyskali pełną świadomość, rozumiejąc, co robią w sieci, przed obliczem znienawidzonego przez nich osobnika. Szczerbatek obnażył ostre, białe zębiska, zakrywając Czkawkę skrzydłem. Chłopak podniósł się na równe nogi, kładąc wilgotną dłoń na rękojeści Piekła. Mógł choćby w tej chwili rzucić się z bronią na tego potwora, wszystko, żeby nie patrzeć na to, co wyprawia z biednymi smokami. Zmierzył zielonym spojrzeniem pozostałą część armii Krwawdonia, przekazując w myślach przyjacielowi, że to jeszcze nie czas na odwet.
    Drago z krzywym grymasem, co dawało uśmiech, przyglądał się złapanemu Jeźdźcy. Czuł, że wreszcie uda mu się złamać chłopaka, że wreszcie dowie się skąd pochodzi, gdzie mieszka. Gdzie będzie mógł uderzyć najpierw ze swoimi wojownikami. Nareszcie zniszczy Jeźdźca psychicznie, co pozwoli mu wykończyć go fizycznie. Tak, że nie będzie już w stanie przeszkodzić mu w jego niecnych planach podbicia całego znanego im świata. Bez tego jednego Jeźdźca zrobi wszystko, o czym tylko marzył, bo nie ma innej osoby, która zdolna byłaby go unieszkodliwić.
    Czkawka położył rękę na mordce wiernego wierzchowca, próbując powstrzymać go od wystrzelenia plazmy w kierunku wroga. Wiedział, że Drago odrobinę zmienił jego pierwszorzędne plany, lecz musiał się z tym na razie pogodzić. Mógł na razie tylko myśleć, jak uciec dzisiejszej nocy, żeby móc ratować Archipelag. Wszyscy – choć o tym nie wiedzieli – liczyli na niego, więc nie mógł ich zawieść. Przede wszystkim nie mógł zawieść smoków, które są jego największą powinnością.
- No proszę, proszę – odezwał się dopiero po upływie kilku minut, krążąc wokół złapanych – jak miło, że do nas wpadłeś – zaśmiał się, a reszta wikingów mu zawtórowała. Przekładał swą włócznię z ręki do ręki, już ciesząc się, jakie będzie mógł na nim wykonać nowo wymyślone tortury.
- Tęskniłem – rzucił, zgryźliwie chłopak, na co tylko smok zarechotał. Inni umilkli, wpatrując się w wodza, bo nie wiedzieli jak zareaguje. Jeździec zdecydowanie przeginał i dobrze o tym wiedział. Drago uniósł brew w zdziwieniu i jakby uznaniu, lecz potem grymas nienawiści, wykrzywił jego twarz, co wojownicy od razu zrozumieli. Na Czkawce nie robiło to większego wrażenia.
- Zabrać go! – krzyknął na kilku stojących najbliżej mężczyzn – Do celi gdzie trzymamy nowe smoki. Zobaczymy jak nasz Wspaniały Pan Smoków poradzi sobie z nowymi kolegami!
    Zabrali ich w całej sieci, przetransportowując na duże taczki, którymi swobodnie zawieźli ich pod same drzwi więzień, gdzie przetrzymywali złapane stworzenia. Wojownicy w drodze, szydzili z nich, śmiejąc się i grożąc śmiercią, lecz Czkawka się nimi nie przejmował. Nawet nie słuchał ich docinek. Doszli po kilku minutach pod niewielką arenę, skąd dochodziły przeraźliwe ryki ranionych skrzydlatych gadów. Szczerbatek w mig pojął, gdzie zabrali ich wojownicy, gdy zobaczył wyraz twarzy bruneta. Jego przerażone, zielone oczy, pałały troską o życie młodego chłopaka. Jednak jeździec Nocnej Furii, uśmiechnął się łagodnie, głaszcząc Szczerbka po brodzie.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze – szeptał cicho na ucho smokowi – A tak nie owijając w bawełnę to… zawsze, ale to zawsze będę cię kochał Mordko – dokończył, przytulając ciepły łepek Furii do siebie.
    Przepraszam Astrid, że jednak nie wrócę po ciebie, dopowiedział w myślach.


~*~


Trochę za późno wiem, ale naprawdę mam masakryczny zaryp w szkole, więc musicie mnie zrozumieć, że nie wyrabiam za bardzo. Z nextem będzie ciężko, gdyż niedługo mam projekty, dlatego muszę ciągle się przygotowywać, więc nie mam pojęcia czy się wyrobię z napisaniem nowego rozdziału szybciej niż teraz. Będę się starała, choć jak patrzę na komentarze, moje chęci maleją. Dlaczego? Bo tylko kilka osób, weszło i skomentowało ostatni rozdział, a ja proszę o tylko jedno głupie słowo, nie jakieś długaśne komentarze. Chcę tylko wiedzieć, że i Wam zależy na tym opowiadaniu, a nie tylko mi, czy kilku osobom, które komentują. 
To smutne po prostu, gdy wyświetlenia maleją i komy. Staram się najbardziej na świecie Was uszczęśliwić i pisać dla Was, ale to nie będzie działać tylko w jedną stronę... Nie chcę Was szantażować, że za tyle komentów, nowy rozdział. Chcę, żebyście po prostu zrozumieli, że ja również potrzebuję motywacji do pisania, bo jak wiecie dla siebie tego nie piszę, bo ja Wiem co się stanie w opowiadaniu. Tylko Wy to trzymacie dalej, i jeśli chcecie, żeby dalej to jakoś szło, musicie również wykazać się jakąś inicjatywą.... 

~ SuperHero *.*