piątek, 23 grudnia 2016

Kilka słów na temat świąt + historia o odzyskanym szczęściu



 Śnieg spadł czy raczej nie? Czuć magię świąt? Niekoniecznie, co? Nie ma, co się oszukiwać. Tak jest każdego roku, ale dzisiaj pomyślałam, że wyjdę temu na przeciw i spróbuję to jakoś odwrócić. Bo dlaczego nagle wszystko straciło swój sens? Czemu wszyscy wymieniają się fałszywymi życzeniami, gdy każdego dnia obgadują się za plecami? Dlaczego nikt nie przeżywa świąt jak dawniej?
 Wbrew ogólnym przekonaniu święta są wspaniałe. Jednak nikogo nie powinno się zmuszać to tego, jak by chciał je spędzić. Nie musimy każdemu wciskać na siłę jakiegoś utartego schematu. Co jeśli ktoś po prostu chciałby posiedzieć z rodziną lub samotnie, a nie szykować miliony potraw na najważniejszą kolację w roku?
  Przestańmy uważać święta za coś strasznego, coś co jest bardzo poważne i wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Zostawcie to sprzątanie i tak naprawdę zastanówcie się, co jest ważne. Święta Bożego Narodzenia są niezwykłą pamiątką. Możemy świętować przyjście Chrystusa. Dlatego to jest takie niesamowite.
  Dzięki swoim cudownym przemyśleniom odkryłam kilka istotnych faktów. Wychodzą one również z tego, że dzięki paru rzeczom inaczej patrzę na świat, co jest świetne. Po lekturze książki, po obejrzanym serialu człowiek naprawdę może zmienić swoje myślenie. Więc według mnie najważniejszą rzeczą są więzi! Rodzina nie zawsze jest wymarzona, prawda? Ja również czasami mam odmienne zdanie od nich, ale to dowodzi temu, że każdy jest inny. Żeby całkiem nie zaprzepaścić tej rodzinnej atmosfery, często myślę o nich inaczej. Mam rodzinę, która jest dziwna, która nie jest taka jaką widzę, ale to jednak dalej rodzina. Można wszystko sobie zarzucać, ale to są najbliżsi ludzie dlatego warto w święta usiąść i pomilczeć razem z nimi. Co z tego, że następnego dnia lub po kilku chwilach zaczniecie się kłócić i wyzywać? Na tym polegają rodzinne więzi. To jest właśnie uczucie - mieć rodzinę.
  Niektórzy mimo tych świątecznych piosenek lub tego przygotowywania, nie "czują" świąt. Dzisiaj postanowiłam to zmienić. Pogoda nie jest zadowalająca, prawda? Prognoza pokazuje deszcz (bynajmniej u mnie) i jest smutek, prawda? Bzdura! Czemu nie uwierzycie w to, że jednak może być całkiem inaczej? Życie płata nam figle, więc dlaczego my nie możemy wierzyć w coś, co jest mało prawdopodobne? Wiara jest silna. I to tą myśl kieruję do was jako kolejny fakt. Nie przestawajcie wierzyć! Możecie wierzyć we wszystko. Nawet w coś, co nigdy się spełni. Wasza siła i odwaga do tego, żeby wierzyć, może dokonać wszystkiego. Ofiarowuję Wam na świętą swoją wiarę!
  Dotarliście już tutaj? Szaleńcy z Was! Jeśli już dawno to przewinęliście, nic się nie dzieje. Kto by chciał z resztą to czytać? Jak się ktoś znajdzie, proszę podnieść rączkę. Arigatou! (nie wińcie mnie - kocham ten język)
  Chyba już ostatnim przemyśleniem będzie właśnie szaleństwo. Nie jestem pewna czy chcecie tego słuchać, więc będzie dobrze jeśli skończę na tym. Będzie krótko, obiecuję! Święta są WSPANIAŁE. Dlaczego? Dostaliśmy życie, dzięki temu, że narodził się ON, by nas uratować. Każdy może wykorzystać swój los jak tylko zapragnie. Otrzymaliśmy to, żeby móc robić to, co zechcemy. Improwizujecie. Nic nie jest tak fajnego jak improwizacja. Tutaj właśnie wychodzi szaleństwo. Te dni nie muszą być zaplanowane. Koniecznie wyrwijcie się z reguły. Chodźcie w pidżamach przez cały dzień (co zamierzam zrobić ^^) lub nie wychodźcie z łóżka albo zróbcie jeszcze inną szaloną rzecz. Macie głowy, nie? Możecie nimi ruszyć i wymyślić sobie cokolwiek. Właśnie to szaleństwo ożywi Was. Wasze uśmiechy przyćmią blask choinki, a radosne rozmowy zagłuszą dźwięk gotującej się wody. Nikt nie zabroni Wam się cieszyć oraz wypełniać domy szczęściem.
  Na ostatnie wersy pragnę Wam zakomunikować coś jeszcze. ŻYJCIE PEŁNIĄ ŻYCIA!



  Przyznam się, że nie napisałam nic świątecznego, a z rozdziałem krucho. Dlatego, żeby nie odejść z pustymi rękami, przekazuję w Wasze serca moją pierwszą pracę, którą pokazałam nie anonimowo i która została nagrodzona pierwszym miejscem w konkursie!
Bez Waszego wsparcia nigdy bym nie pisała, więc tą wygraną zawdzięczam Wam! Tak mocno Was kocham za to, że jesteście! :*

  Zapraszam na krótką historię o tym, że gdy przytłoczy nas strata, trzeba odnaleźć to, co pozwoli nam na nieprzerwane spoglądanie w stronę jutra.



Odzyskane szczęście

                W pewnym momencie wydaje ci się, że nie możesz już niczego naprawić. Że już nic nie będzie takie samo, że już wszystko przepadło, bezpowrotnie przeminęło. Nie masz sił, by starać się jakkolwiek to naprawić. Najchętniej rzuciłbyś to i uciekł od problemów. Ale niestety życie nie podyktowało takiego wyjścia awaryjnego. Trzeba patrzeć na drzwi z wielkim napisem "ŻYJESZ, WIĘC MUSISZ TO PRZETRWAĆ" i iść dalej. Po prostu podążać ku przyszłości.
                Ja nie dawałam rady przeć w przód. Moje życie straciło sens, swój dawny, ciepły blask. Zionęło smutkiem, rozpaczą, utratą i ogromnym żalem. Zniknęły wszystkie kolory, ludzie stali się tacy sami, tak samo szarzy. Natura straciła swoje piękno. Ptaki zamilkły. Zima przestała być moją ulubioną częścią roku – znienawidziłam ją.
                Kolejny dzień. Kolejne dwadzieścia cztery godziny podczas których muszę chociaż sprawiać pozory, przykleić sztuczny uśmiech do ust i na wszelkie pytania odpowiadać, że wszystko jest w porządku. Choć w głębi duszy każdy wiedział, że nic nie jest w porządku. Jak mogłoby być? Moje życie się rozpadło. Wszyscy wiedzieli, niektórzy się przejęli, nieliczni nawet uronili łzę. Jednak tylko ja zostałam z roztrzaskanym sercem.
                Wyszłam z domu, jak zwykle pół godziny przed lekcjami, żeby przejść koło tego miejsca. Nie wchodziłam tam, przystawałam tylko przez kilka minut, ocierałam wszystkie świeże łzy i szłam do szkoły. W budynku, gdzie nauczyciele i koledzy na pokaz starali się mi pomóc, czułam się jak w więzieniu. Zawsze i wszędzie na ustach większości szkolnej społeczności. Gdy przechodziłam obok szafek, gdy jadłam pod schodami jabłko, starając się nie płakać, gdy wtulałam się w swoją szarą bluzę, zajmując ostatnie miejsce w klasie i całkowicie nie słuchając mówiącego nauczyciela, który i tak, przez "moją sytuację" nie zwracał uwagi na to, czy słuchałam go, czy nie.
                Ostatnia lekcja zawsze była dla mnie wybawieniem. Mogłam wreszcie uciec z tego miejsca, które tak okropnie uświadamiało mi, co straciłam i czego już nie odzyskam nigdy w życiu. Starałam się jak najszybciej wybiec z placówki, żeby umknąć czujnym oczom, tych bardziej "ludzkich" nauczycieli, którzy chcieliby wiedzieć jak się trzymam. Najlepszą odpowiedzią dla nich byłoby po prostu oświadczenie: "Oddycham, więc muszę jakoś żyć i się trzymać".
                - Hope, poczekaj – usłyszałam za sobą głos pani Wilson, mojej wychowawczyni, gdy byłam na schodach, prowadzących do wyjścia. Odwróciłam się, choć miałam ochotę stamtąd uciec przy najlepszej okazji. Wiedzieli jak bardzo nienawidzę takich rozmów – Jak się trzymasz? Słyszałam, że mało się odzywasz na lekcji. Nie chcesz chyba zaniedbać szkoły przez to, co się stało, prawda? Minęło już trzy miesiące.
                To "coś" bezpowrotnie zabrało mi moje życie. Jak mogłabym myśleć o zwykłej szkole, mając przed oczami ten obraz i głos, huczący w głowie o tym, co się stało. Co z tego, że minęło trzy miesiące. Czas wcale nie skleił ran, które bolą, które ciągle przypominają mi o tym, co się wydarzyło te dwanaście tygodni temu. Jak mogłabym zapomnieć o tym wszystkim, o tym, co mi odebrano i przejmować się stopniami? Moje uczucia były ważniejsze niż jakaś nauka.
                - Nie mam czasu na rozmowę. Muszę iść – ucięłam szybko i odeszłam czym prędzej od osłupiałej nauczycielki. Miałam ochotę upaść na śnieżnobiały śnieg i się rozpłakać. Mimo, że czułam łzy pod powiekami, nie mogłam dać im swobodnie popłynąć. Nie mogłam się już rozpaść całkowicie. Na pewno nie tutaj.
                Moje nogi zaniosły mnie do Galerii Handlowej, gdzie często przesiadywałam, gdy nie chciałam wracać do domu. Przechadzałam się pośród kolorowych sklepów, które dla mnie wyglądały dokładnie tak samo. Jeden nie różnił się niczym od następnego. Miały takie same sztywne wystawy z ubraniami, tych samych nudnych klientów, te same sztuczne uśmiechy.
                Jednak idąc wśród nich, dotarłam do czegoś, czego tu jeszcze nie widziałam. Nad szklanymi drzwiami znajdował się zielony napis, obwieszczający, że stoję właśnie przed nowo powstałym dojo o nazwie: "Wojownicy Wasabi". Zajrzałam do środka i zobaczyłam tam dwójkę nastolatków w moim wieku, którzy żywo rozmawiali ze starszym od siebie mężczyzną, pewnie ich sensei'em. Śmiali się i gestykulowali rękami. Tak bardzo przypominali mi ten czas, sprzed trzech miesięcy. Odwróciłam wzrok, gdyż niekontrolowanie łzy wyswobodziły się z mych ciemnych oczu. Wygrzebałam z kieszeni kurtki białą chusteczkę, żeby wytrzeć policzki i wtedy usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. W strachu odwróciłam się plecami do wychodzącego z pomieszczenia.
                - Chciałabyś się zapisać? – Łagodny głos czarnowłosego mężczyzny, zmusił mnie do odwrócenia się przodem do niego. Uśmiechał się delikatnie, a w kącikach oczu powstały mu zmarszczki. Przeniosłam wzrok na czarny pas, obwiązany wokół talii karateki, który odznaczał się na białym kimonie.
                - Nie. Nie potrzebuje czegoś takiego – odpowiedziałam, mniej uprzejmie niż zamierzałam, ale nie przejęłam się tym. To miejsce w jakimś stopniu przypominało mi dwa razy bardziej o tym okropnym dniu. Nie chciałam tu dłużej zostać.
                - Jak ci na imię? – zapytał, wyraźnie zainteresowany moją osobą.
                - Hope – rzuciłam, patrząc mu prosto w oczy – Muszę iść.
                - Za każdym razem to robisz? – zadał kolejne pytanie, czym mnie zdecydowanie zaskoczył. Jeszcze bardziej zdziwiłam się tym, jak je skonstruował – Masz piękne imię. Hope znaczy nadzieja. W twoich oczach mało jednak znaczy to słowo. Widać twoje łzy, które próbujesz powstrzymywać. Widać twój smutek, który chciałabyś zamienić na szczęście. Nie odwracaj się od kogoś, kto próbuje ci pomóc.
                - A ty kim jesteś, że wiesz, co czuję? Wydaje ci się, że wiesz o mnie wszystko? – wybuchłam, bo on mówił o czymś, o czym nie wiedział. Nie wiedział, że trzy miesięcy temu, podczas pochmurnego wrześniowego dnia zginęli ci, których kochałam. Wyszłam tego dnia ze szkoły szybciej, gdyż chciałam iść na spacer. Moi rodzice przyjechali do niej, żeby odebrać moją młodszą siostrzyczkę. Ale to nie było najgorsze. Wtedy jakiś szaleniec wszedł na spokojnie do budynków, a po kilku następnych chwilach wysadził siebie, ludzi wokół niego i część szkoły w powietrze. Tego dnia zginęli moi rodzice, moja siostra, moja najlepsza przyjaciółka i mój chłopak. Tego dnia zginęła moja nadzieja i moje szczęście.
                - Widzę wystarczająco dużo – spojrzał na mnie tak, jak jeszcze nikt inny. Ze szczerą dobrocią. Wtedy coś we mnie pękło. Rozpłakałam się i upadłam na podłogę. Uczniowie mężczyzny wyszli na zewnątrz. Szlochałam coraz głośniej, a oni siedzieli przy mnie i również płakali.
                - Nie jesteś już sama, Hope. Odnalazłaś swoje szczęście. 



To wszystko u góry to moje życzenia. Nie zapominajcie o uśmiechu, skierowanym do tych, którzy są w Waszych sercach :*

Z wyrazami szacunku
~ SuperHero *.*

niedziela, 4 grudnia 2016

55. Przeszłość prowadzi teraźniejszość.



    "Powinność oddana. Spełnione zadanie. Bezpieczeństwo osiągnęło swój szczyt. Pokój przyniesie nowy poranek, lecz duch wciąż zachwiany, niepewnością przyszłości"
Całą noc siedziałem na klifach z Szczerbatkiem. Zaraz po zniknięciu łodzi, uciekliśmy na najwyższe miejsca przed nieznośnymi pytaniami mieszańców oraz ich dziwnymi spojrzeniami. Mało obchodziło mnie, co myślą o mnie i moich postępowaniach. Już dawno przestałem należeć do ich klanu, więc chyba nie powinno obchodzić ich moje zdanie. Przestali się ze mną liczyć. Wystarczy mi, że mogą żyć, a ja wykonałem, polecone mi zadanie. Chociaż to dziwne, że jednak jestem pośród nich, na ojczystej ziemi.
    Noc była zimna, ale niezwykle przyjemna. Mój wierny przyjaciel również nie spał. Bez słowa oglądaliśmy rozgwieżdżone niebo i szumiące morze. Mieszkańcy zaszyli się w swoich ciepłych domach, wiedząc, że już nic nie będzie takie jak dawniej. Stracili część wioski, wodza, swoich bliskich . Prawie jakby stracili część siebie. Ale jednak muszą wykazać się siłą i odwagą, by móc to dalej pociągnąć. Berk nie mogła upaść. Nie po to walczyłem.
    Przez wszystkie te godziny myślałem o swoim życiu. O tym, ile już rzeczy przeżyłem, co mnie spotkało i czego doświadczyłem. Mój los był najbardziej pokręconym losem na świecie. Nikt nie przeżył tego, co ja. Byłem wyrzutkiem, a jednak mam rodzinę. Byłem okaleczony, a jednak pozwalam sobie na szczery uśmiech. Byłem samotny, a jednak mam prawdziwego przyjaciela. Byłem słaby, a jednak mogę walczyć o szczęście. Byłem inny, a jednak ocaliłem smoki. Byłem nic nie znaczącą cząstką jednego społeczeństwa, a jednak teraz wszyscy się mnie boją. Byłem o krok od śmierci, a jednak wciąż mogę spoglądać w stronę jutra.
    Szczerbatek patrzył na mnie swoimi bystrymi oczyma, wiedząc, co mnie gryzie. Uśmiechnąłem się w podzięce i oparłem głową o jego czarną szyję. Cieszyłem się, że ciągle jest ze mną, że mnie wspiera. Ciągle, na każdym kroku pokazywał jak mu na mnie zależy. Nigdy nie odwrócił się ode mnie, choć wiele razy mógł to zrobić. Wychował mnie, opiekował się najlepiej jak umiał. Żył ze mną i powodował ciągły uśmiech na strudzonej cierpieniem twarzy.
    Wiatr szumiał mocno w wysokich drzewach, tak, iż nie usłyszałem jak ktoś podszedł do nas. Odwróciłem głowę i ujrzałem cztery znajome twarze, których wolałbym jednak nie widzieć. Wychylali się zza krzaków, jak gdyby bali się podejść bliżej. Mało obchodziło mnie, co będą chcieli zrobić. Jednakże nie miałem ochoty na rozmowę właśnie z nimi.
- Czego chcecie? – zapytałem po kilku sekundach, kiedy to nie ruszyli się z miejsca nawet o centymetr, tylko dalej mi się przypatrywali. Poczułem jak zadrżeli – Nie lubię gdy ktoś się tak czai. Boicie się?
- Jasne, że nie – odezwał się Sączysmark, ruszając w przód. Za nim podreptała reszta, siadając obok siebie za mną. Niechętnie odwróciłem się bokiem do nich, nakazując Mordce, by poszedł spać i solidnie odpoczął przed podróżą. Wlepiłem w nich swój zielony wzrok. Wzdrygnęli się – Tylko zastanawialiśmy się, co zamierzasz dalej, więc cię szukaliśmy.
- Już mówiłem – odparłem lekko znużonym tonem. Jeśli przyszli tu tylko po to, żebym powiedział im to, co usłyszeli na plaży, to naprawdę poszczuje ich Szczerbatkiem – Nie zamierzam się powtarzać.
    Śledzik podrapał się w głowę, spuszczając wzrok, jakby jego buty były nad wyraz interesujące. Mieczyk wyszczerzył zęby jak idiota, Szpadka bawiła się warkoczem, a Smark zagryzł zęby, myśląc nad odpowiednimi słowami, by mi w jakiś sposób odszczekać. To jednak nie nastąpiło, więc oparłem się ciałem o śpiącego smoka.
- Macie do mnie jeszcze jakieś sprawy? – spytałem, przeczesując włosy i lekko dotykając brudnej przepaski. Przed odlotem będę musiał odwiedzić Gothi.
    Wikingowie spojrzeli po sobie, a widząc zgodność w swoich oczach, Szpadka wypaliła:
- A co z Astrid?
    Jeszcze oni, pomyślałem, przypominając sobie rozmowę o blondynce z Szczerbatkiem, przez którą się pokłóciliśmy. Czułem, że będą chcieli o to zapytać. Bądź co bądź, raczej wiedzieli o tym, co zrobiła Astrid, gdy byłem przetrzymywany na Berk i najpewniej zrozumieli, że mogę mieć z nią jakiś kontakt. Jednak musiałem wyprowadzić ich z błędu. Po naszej ostatniej rozmowie na statku, nie dane nam było się spotkać.
- Skąd mam to wiedzieć? – udałem jednak, że nie wiem o całej sprawie z Berserkami. Nie wiem czy oni wiedzieli, ale ingerowali w moje życie, a ja nie byłem zobowiązany do tego, żeby relacjonować im przebieg wydarzeń z blondynką w roli głównej. W zasadzie nie musiałem się im spowiadać, nie patrząc już na to, jak powinienem ich szybko spławić ze względu na dawne dzieje. Chyba zapomnieli jak mnie traktowali i kim teraz jestem.
- Myśleliśmy, że… - zaczął Śledzik, stukając pulchnymi palcami o udo, ale szybko mu przerwałem.
- To źle myśleliście! – warknąłem, zrywając się na równie nogi. Oni cofnęli się ze strachem do tyłu, przytulając się do siebie. Spojrzałem na nich z gniewem w oczach, dosłownie przypalając ich ogniem mojej złości. Denerwowali mnie już za bardzo dlatego, chyba nastąpił czas najwyższy, żeby się ich pozbyć – Nie muszę wam mówić niczego, więc lepiej już idźcie. Chyba, że Szczerbatek ma wam pokazać drogę!
    Zerwali się z ziemi, kierując się w gęsty las, żeby jak najdalej uciec. Westchnąłem, przymykając oczy ze złością. Niesamowite jak Berk na mnie działała. Nie mogłem na spokojnie, pooglądać gwiazd z przyjacielem, tylko słuchać starych "znajomych", którzy dawniej najchętniej, by mnie zbili na kwaśne jabłko, a teraz rozmawiali i dociekali, jakby zapomnieli o przeszłości i myśleli, że mógłbym żyć z nimi w zgodzie, bo się zmieniłem.
    Kilka lat, podczas których odkryłem swoją prawdziwą siłę i odwagę. Nie mieli żadnego prawa ich niszczyć, udając, że wszystko jest w porządku. Swoimi niezachwianymi postanowieniami dążyłem do tego, żeby stać się o wiele silniejszym, by móc bronić samotnych stworzeń, które jako jedyne mnie zaakceptowały. Wierzyłem w to, co bogowie mi przekazali i dlatego walczyłem. Walczyłem o lepszą przyszłość smoków i ludzi. Moim zadaniem było połączenie tych dwóch różnych światów w jeden, obdarzony miłością i szczęściem. Wszyscy mieli być radośni, więc oni nie mogli wymazać przeszłości. Wspólna droga człowieka i smoka miała powstać na fundamentach, złożonych z gniewu, krwi, nienawiści i łez, żeby prowadzić ku przyszłości, otoczonej przyjaźnią, pomocą, szczęściem i uśmiechem. Dlatego tak ważne było to, żeby obie strony pamiętały o trudnej przeszłości ale jednak, żeby razem patrzyły w stronę nowego, lepszego jutra.
    Zamknąłem oczy. Próbowałem wsłuchać się w delikatny głos wiatru, ale zbyt silne emocje mi na to nie pozwalały. Wstałem z chłodnej ziemi, wsiadłem na czarnego smoka i razem zsunęliśmy się po warstwach powietrza do mojego byłego domu.
    Wszyscy mieszkańcy zaszyli się w swoich domach, nie mając zamiaru wytykać choćby nosa z ciepłej sieni. Dzięki temu mogłem spokojnie spoglądnąć na miejsce, do którego siedem lat temu należałem. Które było moim miejscem, życiem, egzystencją. Teraz pozostały jedynie nic niewarte wspomnienia i połowa wyspy po ataku wroga. Zanim Szczerbatek opadł na ziemię, poszybowaliśmy do staruszki, żeby oglądnęła mojego przyjaciela. Skarżył się na ból w prawej nodze, a nie chciałem wylatywać, gdy Mordka nie czuł się w pełni sił.
    Wylądowaliśmy cicho, choć i tak Gothi wytknęła głowę przez drzwi. Miałem wrażenie, że słyszy nawet lecącą muchę nad oceanem. Stwierdzenie to odrobinę mnie przeraziło, ale dziwić się nie mogłem. Przeżyła bardzo wiele, wie najwięcej ze wszystkich i naprawdę zna się na życiu. Z uśmiechem wszedłem za kobietą do malutkiej chatki, choć bardzo przytulnej i skromnie urządzonej. Połowę głównego pomieszczenia zajmowały zioła oraz leki, wyłożone na drewnianych meblach, a na niewielkim piętrze mieściło się łóżko wieszczki, chociaż jak mniemam, często spała na mięciutkich niedźwiedzich futrach przy palenisku, doglądając pacjentów.
    Staruszka wskazała pomarszczoną dłonią niewielki fotel więc tam usiadłem, a Szczerbatek wyłożył się od razu przy ogniu. Gothi uśmiechnęła się pod nosem, rzucając pod jego łapy dwa świeże dorsze. Z radością wsunął ryby, mrucząc delikatnie. Próbował podejść do staruszki i polizać ją w podzięce, lecz ona zdecydowanie się od niego odsunęła.
- Szczerbek, przestań! – nakazałem łagodnym, ale stanowczym głosem, przez, co Nocna Furia dał spokój lekarce. Skinięciem głowy mi podziękowała, co niewątpliwie mnie uradowało. Cieszyłem się, że jest osoba na tej wyspie, której smok nie przeszkadza, ani nie ma ochoty go zamordować.
    Kobieta zaparzyła dwie herbaty, położyła je na niewielkim stoliku i przyjrzała mi się. Opaska zrobiona z kawałka koszuli, upaprana krwią twarz, na pewno przykuła jej uwagę. Gdy chciała sięgnąć palcami do mojej twarzy, powstrzymałem ją, żeby najpierw opatrzyła Szczerbatka, potem mnie.
- Wydaje mi się, że ma jakiś problem z prawą tylnią łapą, zerkniesz? – spytałem z nadzieją, na co ona się zgodziła. Wzięła wiaderko z wodą, czystą szmatkę i kilka listków z czarnej olszy. Pobadała cały jego brzuch, oglądnęła dokładnie każdą łapę i skrzydła, zaglądnęła nawet do paszczy, a na tą chorą założyła opatrunek z ogrzanych liści.
- To tylko draśnięcie, ale, żeby nie wdało się zakażenie niech trzyma ten opatrunek i za bardzo niech nie chodzi i nie lata. Zmieniaj mu to cztery razy dziennie – poinstruowała mnie wieszczka, wpychając zapakowane liście z czarnej olszy do rąk. Podziękowałem, przyglądając się smokowi, który korzystał z odpoczynku.
- Teraz ty – szepnęła, biorąc w dłonie moją twarz. Najpierw zdjęła zrobioną przeze mnie opaskę, potem dokładnie umyła zaschniętą krew, ale przerwała spoglądając na mnie przerażonym wzrokiem. Nie byłem pewny jak to odczytać, więc chciałem sam dotknąć swojej twarzy, lecz Gothi była szybsza i uderzyła mnie w dłoń. Nakazała mi się położyć na skórach, zrobiła kilka opatrunków, posmarowała mi wokół oczu jakąś kremową maścią, która pachniała trawą i morską solą.
    Gdy skończyła usiadła obok mnie na podłodze. Mało widziałem, gdyż miałem opatrunek zajmujący praktycznie całą powierzchnię twarzy, ale bardziej denerwowało mnie to, że od dłuższego czasu nic nie powiedziała. Nie odezwała się ani słowem. Tylko patrzyła to na opatrunki, to na liście, to na krajobraz na oknem. Czułem, że coś ukrywała.
- Możesz mi powiedzieć, czemu się tak zachowujesz? – zapytałem, odrobinę wkurzony tym wszystkim. Staruszka westchnęła przeciągle, odwiązując bandaże. Potem sięgnęła po małej szafeczki i wyciągnęła z niej zwierciadło wielkości dłoni. Był to niezwykle rzadki przedmiot, więc sądziłem, że dostała to od Johanna.
    Wziąłem od niej zwierciadło i spojrzałem na swoją twarz. Widok był nie taki jaki sobie wyobrażałem. Przez lewe oko i pół twarzy przechodziło głębokie cięcie, które zostanie jako ciągnącą się blizna od brwi aż po szczękę. Spróbowałem otworzyć oko – nie mogłem.
- Ktoś zadał ci tak potężny cios, że przebiło się to przez twoje oko i je straciłeś – powiedziała cichym głosem Gothi – Przepraszam. Nie potrafię ci z tym pomóc…
- To nie twoja wina – przerwałem jej natychmiast – Każda walka jest trudna i każda ze stron pragnie wygrać. Jednak wszyscy muszą ponieść jakąś cenę. Nawet za zwycięstwo. Wygrana również okraszona jest bólem i cierpieniem. Blizny zostają na zawsze. Nie sposób się od nich uwolnić. To, co zostało naznaczone podczas bitwy jest naszym wspomnieniem i pamiątką po walce. Nie warto się tym zadręczać – wziąłem do ręki uprany przez staruszkę kawałek materiału z koszuli. Zawiązałem go na oku, jak przedtem i wstałem z posłania – Nie będę tego traktował jak wyrok. Będę to traktował jako cenę, którą musiałem zapłacić. To moja pamiątka. Moje świadectwo wygranej. Moja siła, żeby nadal iść w przód, nie odwracając się do tyłu. To jest moja odwaga.
    Wyszedłem na zewnątrz, przyglądając się wstającemu słońcu. Widok był niesamowity, pełen dostojności i dumy. Nie miałem za złe Drago, że tak zrobił. Dzięki niemu mam dowód swojej walki i swojego cierpienia, które przelałem na siłę, żeby móc z nimi walczyć. Możliwość widzenia jednym czy dwoma nie ma tu najmniejszego znaczenia. Liczy się to, że mój przyjaciel jest wolny. Wróciłem wzrokiem do niego, choć jak się okazało stał tuż obok mnie, wpatrując się we mnie. Oboje napędzaliśmy siebie odwagą. Nic nas nie mogło zatrzymać.
    Położyłem dłoń na jego głowie.
- Naprawdę go kochasz.
    Gothi stała w progu, uśmiechając się szczerze i trzymając pakunek z liśćmi dla Szczerbka. Podeszła do nas i wręczyła mi rzeczy z tajemniczym błyskiem w jasnozielonych oczach.
- Co zamierzasz dalej?
- Szczerbatek chciał, żeby to była nasza ostatnia misja. W sumie ja już też mam dość, dlatego na pewno odlecimy gdzieś daleko i będziemy żyć w spokoju. Na Berk już nigdy nie wrócę, więc to chyba raczej pożegnanie, babciu – rozłożyłem ramiona, żeby ją przytulić, ale ona zdzieliła mnie swoją ulubioną laską w bok. Wybuchła krótkim śmiechem razem z Szczerbatkiem i klepnęła mnie zdrowo w plecy. Smoka podrapała pod brodą.
- Nie potrafię się żegnać – wzruszyła ramionami, uśmiechając się niewinnie. Pokiwałem z radością głową i przytuliłem ją delikatnie do siebie. Niepewnie oddała uścisk.
    Wsiadłem na smoka i już miałem odlecieć, gdy Gothi zatrzymała nas krzykiem. Odwróciłem się do niej, a ona wygrzebała z kieszeni białą kopertę i mi ją podała.
- Co to? – spytałem, nie wiedząc czy powinienem to rozpakować.
- To list od twojej matki. Tydzień przed swoją śmiercią dała mi go i powiedziała, żebym ci go przekazała gdy już odnajdziesz swoją drogę – wyjaśniła, a ja nie wiedziałem, co mam na to powiedzieć – Prosiła również byś przeczytał ten list na Berk… Zanosi się chyba na burzę, więc zostań jeszcze do wieczora – rozglądnęła się po niebie, jakby gwałtowna ulewa miałaby mnie powstrzymać od odlotu.
    Ścisnąłem list w dłoni, czując emanujące od niego ciepło. Powstrzymałem łzy i odlecieliśmy w chmury, gdzie mogłem przemyśleć, co zrobić dalej.
    Przeszłość zawsze zostawia po sobie ślad…


~*~


Zostaw po sobie jakiś ślad, bo to bardzo motywuje do dalszego pisania! :*
Rozdział dla Chitooge K. :*

~ SuperHero *.*

niedziela, 20 listopada 2016

54. Krwiste łzy wolności.



    "To chyba nie w porządku się cieszyć. Oni mają smutek w sercu, a ty emanujesz uśmiechem. Choć mimo to, gdzieś głęboko, twoje serce rozrywane, krzyczy z bólu"
Jako pierwszy z ludzi ruszył się Pyskacz. Niepewni podszedł do mojej osoby, starając się zignorować stojącego tuż obok mnie, Szczerbatka. Ja patrzyłem w morze, ale wiedziałem, że oni będą starali się teraz czegokolwiek dowiedzieć. Zostali bez wodza, więc nie mają pojęcia, co dalej. Chcą, żeby ktoś wskazał im, co mają robić, jak dalej żyć. Kowal zatrzymał się, zrównując się ze mną. Popatrzył na daleki horyzont.
- Nie spodziewałem się, że wrócisz – powiedział, zamiast pytania o to, co dalej. W zasadzie nie wiem, co bym mógł mu opowiedzieć. Sam nie wiedziałem, co dalej. Nie byłem pewny przyszłości, choć przed paroma sekundami zmieniłem los większości istot. Niektórzy polegli, niektórzy zostali ocaleni. Były korzyści i straty. Każdy coś utracił. To nie była zwykła bitwa. To była wojna o jeszcze jeden dzień życia i ratunek dla smoczej rasy.
- Nie miałem wracać – odparłem, wzruszywszy ramionami, jakby cała zaistniała sytuacja nawet w najmniejszym stopniu, mną nie wstrząsnęła. Przeżyłem piekło, cierpiałem w jego odmętach, podniosłem się na sam koniec, zwyciężyłem w samotnej walce. Jednak nie chciałem pokazywać po sobie, że nadal cierpię, że nadal mam ochotę wrzeszczeć i płakać jednocześnie, że tak okropnie boli mnie to, co tu się stało, że choć go nienawidziłem, nie chciałem jego śmierci, że czuję się tak bardzo samotnie, straciwszy obojga rodziców. Nie chciałem pokazywać łez.
- Więc dlaczego? Dlaczego nam pomogłeś? Dlaczego nie uciekłeś z więzienia i nie odleciałeś? Dlaczego?! Powiedz mi to! – krzyczał Pyskacz, bezpośrednio patrząc na lewą stronę mojej twarzy. Odwróciłem się, by stanąć oko w oko z dawnym mistrzem. W jego brązowym spojrzeniu było widać to roztargnienie, ten ból po stracie najlepszego przyjaciela i wodza.
    Odetchnąłem, starając się utrzymać emocje na wodzy i cisnące się do oczy łzy. Tak bardzo chciałbym móc im powiedzieć, że mimo, iż tak strasznie ich nienawidzę, że nie mogę wybaczyć im tamtych dni, to chciałem ich ochronić. Zrobiłem to, wypełniając polecenie bogów. Obiecałem im pomóc w wszelkiej potrzebie. Berk zagrażał wróg, miałem obowiązek go pokonać. Teraz już nic nie trzymało mnie na drodze, by móc odlecieć na zawsze.
- Obiecałem być ostoją dla tej wyspy – odpowiedziałem mu, zaskoczywszy prostego wikinga tak spokojną odpowiedzią – Jesteście już bezpieczni. Skończyłem swoje zadanie.
    Odwróciłem się do smoka, podnosząc z ziemi upaprane krwią Piekło. Schowałem je do torby zawieszonej u boku Szczerbatka. Pogłaskałem go po chropowatej skórze, uśmiechając się lekko do niego. On odpowiedział mi tym samym.
- Ale, co z wodzem?! – krzyknął ktoś z tłumu, wychodząc na sam przód zebranych ludzi. W młodym wikingu rozpoznałem Sączysmarka, który wyglądał na zagubionego. W jego spojrzeniu szalało zdziwienie, zakłopotanie, niewiedza i ten niespotykany dotąd strach. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby w Jorgensonie było tyle sprzecznych emocji. Był niczym małe zagubione dziecko, które zabłądziło w lesie. Ja miałem być tym dobrodusznym chłopakiem, który zaprowadzi go pod same drzwi ukochanego domu.
- Chyba nie muszę wam mówić, co trzeba zrobić ze zmarłymi – uciąłem szybko, robiąc kilka kroków w przód. Została mi już ostatnia powinność – Ludu Berk! Wiem, że czujecie się zagubieni i niepewni swojej przyszłości. W tej kwestii nic się nie zmieniło, może poza jednym. Dla jasności, jestem Czkawka Horrendous Haddock III, syn zmarłego wodza, Stoika Ważkiego i prawowity następca tronu Berk. Jednak moim przeznaczeniem nie jest zostać tutaj i rządzić Berk. Dlatego na mocy mojego kilkuminutowego urzędu oświadczam, iż wodzem wyspy Berk, zostaje Pyskacz Gbur – wskazałem na osłupiałego blondwłosego wojownika, który teraz przypatrywał mi się, jakbym doszczętnie oszalał. Jednak wiedziałem, że tylko on da radę sprostać temu wyzwaniu i ponieść ciężar przywództwa. Był jedynym, który nadawał się do tej roli pośród wszystkich.
    Wandale nadal nie wiedzieli jak zareagować. Gbur popatrzył w stronę Stoika.
- Nie – szepnął cicho, co nie uszło mojej uwadze – Nie zgadzam się. Tylko Stoik może być naszym wodzem, albo krew z jego krwi, czyli ty, Czkawka! – wymierzył we mnie swoją ręką, na której osadzony był topór. W jego oczach pojawiło się nieodwracalne postanowienie, którego nie zamierzał zmieniać. On chciał, żebym został wodzem. Chciał, żebym przejął urząd po zmarłym ojcu, w sumie jak mówi tradycja, ale ja tego w ogóle nie chciałem. Jako Smoczy Jeździec, wolny duch, nie mogłem zostać przywiązany na jednej wyspie. Umarłbym z tęsknoty za niebem i lataniem.
    Patrzyłem totalnie zdziwiony na jego twarz. Nie wyglądał jakby się cieszył tym, że może objąć stanowisko wodza. Wolał to zrzucić na mnie, bo było to wygodniejsze. Syn przejmie tron po ojcu, który zginął w walce i wszyscy będą szczęśliwi. Jednak ja nie będę. Nie po to przyszedłem na świat, cierpiałem i walczyłem, żeby zaprzepaszczać swoje własne szczęście. Przez te wszystkie dni mojego życia, przez chwile bólu i smutku, walczyłem o szczęście. O to, by móc na końcu swej podróży z uśmiechem odlecieć ze smokiem do kraju Odyna. Sam zapracowałem na to, żeby decydować o własnym losie. Nie zamierzałem poddawać się naciskom byłych pobratymców. Będę walczyć nawet z nimi o własne życie. O własny honor i prawo do wyboru.
    Wszyscy spoglądali na nas, nie wiedząc, co zrobić lub jak się odezwać. Postanowiłem ich wyręczyć, więc razem z Szczerbatkiem ruszyłem do ciała Stoika. Nocna Furia zwinnie przysunął niewielką łódź do plaży, jak najbliżej leżącego wodza i pomógł mi go ułożyć na jej środku. Wandale otrząsnęli się i ktoś pobiegł po białe płótno oraz ulubione bronie Haddock'a. Jednak ja wiedziałem, co położę na płótnie. Płomienne ostrze.
    W czasie mojej pracy Pyskacz podszedł bliżej, choć wcześniej zignorowałem jego komentarze, odnośnie przejęcia władzy. Bądź, co bądź, już nic mnie nie trzymało na tej wyspie, więc nie musiałem się jakoś specjalnie zachowywać. Nie musiałem się martwić tym, że kompletnie olałem starego mistrza i obecnego wodza Berk. Jako Jeździec miałem gdzieś wszystkich wodzów, więc i ten nowy, nie robił na mnie żadnego wrażenia. Byłem podły, gdyż sam mogłem być wplątany w to wodzowanie, ale nie miałem zamiaru dać się tak łatwo wmieszać. Wikingowie powinni sami rozwiązywać swoje problemy. Oni mieli problem z przywódcą, nie ja.
    Gdy pewna kobieta położyła śnieżnobiałe płótno na ciele byłego wodza, ja wziąłem jedno z moich pomocnych oręży w tej walce i położyłem na materiale. Tak samo uczyniłem z hełmem. Podnosząc go, wszystko do mnie wróciło. Straciłem rodziców, zostałem sam. Żal ścisnął moje serce, niewyobrażalnie doprowadzając mnie do bólu. Rozsypywałem się, ale nie chciałem nikomu z obecnych pokazywać słabości. Wszystkie wspomnienia zapłonęły na nowo żywym ogniem, paląc mi dziurę w umyśle i sercu. Nie mogłem ich powstrzymać. Nie chciałem o tym pamiętać, a już na pewno nie w takiej chwili.
    Był wczesny ranek. Cieplutkie słońce dostało się do mojego pokoju i oświetliło mi twarz. Zaśmiałem się z tej ciekawej pobudki i zasłoniłem oczy miękką kołdrą. Pierwszy raz od dawna nie byłem zdenerwowany tym, że Gwiazda tak wcześnie mnie obudziła. Szczerze cieszyłem się z tego, że ona w takim dniu z uśmiechem połaskotała mnie po zamkniętych powiekach, jakkolwiek mogłaby to zrobić i cichutko szepnęła na ucho: Dzień dobry.
    Pokręciłem przecząco głową, śmiejąc się do siebie. Życie robiło sobie ze mnie żarty, ciągle podpowiadało coś, a potem podkładało mi nogę, żebym upadł. I oczekiwało, żebym nie wstał. Wszyscy woleliby, żeby mnie nie było. Byłoby dla nich wygodniej, ale myślę, że chociaż bogowie mają dla mnie jakiś cel. Jakieś przeznaczenie, które będę musiał wypełnić, aby móc potem umrzeć.
    Szybko się przebrałem, poskładałem w równy stosik wszystkie leżące na biurku papiery i projekty nowych wynalazków. Zadowolony ruszyłem ku schodom, żeby zjeść cokolwiek i lecieć do Pyskacza. Dzisiaj czekała mnie nauka o tym zacnym fachu, jakim jest zawód kowala. Byłem tym bardzo podekscytowany, gdyż lubiłem słuchać długich opowieści Gbura na temat wszystkich jego przepracowanych lat. Zawsze uczyłem się czegoś nowego. Zdobywałem kolejne nowe doświadczenie.
    Gdy byłem na ostatnim schodku, usłyszałem cichy, zduszony szept. Nadstawiając uszu, wyjrzałem delikatnie za ściankę, do tej części domu, którą nazywałem salonikiem. Jeden wytarty fotel i kilka niedźwiedzich skór leżących na podłodze wokół paleniska, nie robiło z tego miejsca wielkiej powierzchni, gdzie mogliby przesiadywać nasi goście, ale dla ilości osób mieszkających w tym domu był wystarczający. Przeważnie siedziałem tam sam.
    Jednakże wtedy zauważyłem tam, stojącego przy małym regale z książkami mojego ojca. Miał dziwny wyraz twarzy. Oczy jakby trochę przygasłe, bez tych szalejących, gniewnych iskierek, usta zaciśnięte w wąską, prostą kreskę, skóra na policzkach nienaturalnie napięta i za bardzo różowa oraz blade uszy. To był niecodzienny widok. Ale najbardziej moją uwagę przykuła maleńka, srebrna niteczka na lewym policzku ojca, która mieniła się przez padające na nią światło porannego słońca. To była łza, wypływająca z tego przygasłego oka.
    To był ten pierwszy raz, kiedy widziałem taką scenę z moim ojcem w roli głównej. Byłem zszokowany i wpatrzony w niego. W całym moim życiu nie widziałem, żeby płakał. Nawet na pogrzebie mamy, choć oczywiście mało pamiętałem z tamtego okresu. Dlatego wtedy czułem się podle. Nie minęło wiele, zaledwie trzy lata od śmierci mamy. Miałem niespełna sześć i tak źle oceniałem mojego ojca. Unikał mnie, przynosiłem mu wstyd, lecz nie chciałem źle o nim myśleć. W tamtej chwili to było takie frustrujące.
- Moja kochana Val – wydobyło się z jego ust. Wzdrygnąłem się na ton jego głos. Był spokojny, słaby, pozbawiony radości, pełen żalu i smutny. Kompletnie nieprzypominający jego normalnego, stanowczego tonu wodza, którym rozkazywał wikingom – Nie ma cię już trzeci rok. Nie mogę się z tym pogodzić. Nie wiem, co mam robić. Pomóż mi. Pomóż mi, bo boję się, że nie potrafię pokochać naszego syna…
    Dalszą wypowiedź zagłuszył jego szloch i moje usunięcie się z kuchni. Biegiem wróciłem na górę, zatapiając się w oliwkowej kołdrze. Łzy już dawno potoczyły się po mojej twarzy. Nie kochał mnie. Przestał po śmierci mamy. Chciałbym móc zniknąć.
    Słońce skryło się za chmurami. Z nieba lunął gęsty deszcz.
    Zagryzłem zęby, wpatrując się w smoka. Chciałem zniknąć. W tej właśnie chwili chciałem wzbić się daleko, ponad chmury i odlecieć. Najlepiej zniknąć z pamięci wszystkich Wandali. Żeby móc być wolnym i szczęśliwym. Jednak stałem tu, na rodzinnej ziemi, przed martwym ciałem wodza, który niegdyś nosił miano ojca.
    Gdy spostrzegłem, że wszystko jest gotowe, a małe ognisko płonie kilka kroków ode mnie, ruszyłem do łodzi razem z przyjacielem. Mieszkańcy zebrali się za mną, by pożegnać wodza i swoich bliskich, którzy oddali życie w tej wojnie. Odepchnąłem mały statek od brzegu, cofając się do tyłu, lecz Pyskacz pokazał mi, bym to ja odmówił modlitwę. Może chciał, żebym się z nim pożegnał? Może chciał, bym wykonał swoje ostatnie zadanie? Może po prostu uważał, że tak będzie lepiej? Może bezgłośnie mówił, żeby syn pożegnał ojca?
    Lecz ja do końca nie wiedziałem, kogo żegnam.
    Wziąłem jedną strzałę, którą Szczerbatek trzymał w swojej paszczy. Przeszedłem kilka kroków bliżej ogniska i popatrzyłem na odpływającą łódź, lekko spiętrzone morze i daleki horyzont. Robiło się ciemno, wiatr spokojnie otaczał nas chłodnym podmuchem. Iskierki ognia trzepotały na wietrze, niczym skrzydła motyla, który próbował się uwolnić z maleńkiej klatki. Czarny smok zawiesił głowę w tym samym punkcie, co ja.
- Nie byłem pewny do tego, czy tu wracać – zacząłem, dokładnie rozważając, co powinienem powiedzieć. Nie kochałem go, ale raczej nie mogłem powiedzieć, że cieszę się, bo umarł. W naszym żyłach płynęła ta sama krew. Nie byłem potworem – Szczerze nie miałem zamiaru bronić ani chronić wyspy, gdy mi to polecono. O samym powrocie mowy nie było. Ale jednak zdołałem tu wrócić. Zdołałem walczyć, żeby obronić dom. Wszystko mi się trochę poplątało, ale myślę, że cieszyłeś się, gdy mnie nie było, co? Chociaż gdy myślę o starych czasach i zamglonych wspomnieniach, kiedy żyła jeszcze mama, byliśmy szczęśliwą rodziną. Nie mogłem się pogodzić z tym, że po jej odejściu, wszystko się rozpadło… Przestaliśmy być rodziną… Choć może wydawać się to dziwne, to dziękuję ci. Dzięki tobie odnalazłem swoją prawdziwą rodzinę. Szczerbatek jest moim prawdziwym przyjacielem i wiem, że to dzięki jego każdemu uśmiechowi stanąłem ponownie do walki. Do walki o swoje szczęście… Wierzę, że Odyn sprawiedliwie cię osądzi. Popełniłeś dużo błędów, ja również. Ale mimo wszystko jestem szczęśliwy ze swojego życia... Mam nadzieję, że następnym razem popełnisz o wiele mniej błędów i będziesz cieszyć się życiem, jak ja. Co ty na to, tatku?
    Zapaliłem strzałę, przyłożyłem ją lekko do twarzy, mierząc w sam środek. Wystrzeliłem z wszystkimi emocjami, jakimi darzyłem Stoika. Powędrowała przez ciemne niebo, ostatecznie wbijając się w twarde drewno i zajmując się jaśniejącym ogniem. Blask bił od łodzi, oświetlał mu drogę. Drogę do Valhalli. Kraju Odyna.
    Westchnąłem, drapiąc przyjemne w dotyku łuski mojego smoka. Właśnie zamknąłem pewien rozdział w moim życiu. Moja nienawiść do niego odeszła wraz z tą łodzią. Jestem wolny.
    A łzy kapią na krwisty piasek.


~*~


Tęskniłam za Wami... 

~ SuperHero *.*

piątek, 28 października 2016

ZACZYNAM...

(oni chyba nie są tak optymistycznie nastawieni)


Ludziska!
Ważna wiadomość. No tak, wiem, że nie dodałam rozdziału, hehh, to chyba taka codzienność, że nie wyrabiam w ciągu dwóch tygodni. Ale ja dzisiaj nie o tym... Chcę Was poinformować, że działalność tego bloga zostaje zawieszona do 20 listopada 2016 r. Czemu? Odpowiedź jest prosta.
Otóż postanowiłam wziąć udział w konkursie mojej szkolnej biblioteki na najlepsze opowiadanie! Jestem tym niezmiernie podekscytowana, chcę napisać tę pracę jak najlepiej, dlatego zawieszam wszystko, żeby się nie rozpraszać. Mam nadzieję, że poczekacie.
Mogę Wam obiecać, że 20.11. wrócę do was z rozdziałami na tego bloga, z dwoma lub trzema OS'ami i z niespodzianką.
Tak więc to wszystko, co chciałam Wam przekazać. Trzymajcie się ciepło w czasie tych dość krótkich świąt :D :*

Prace, po wynikach konkursu, zamieszczę na tym blogu. Do 20 #DragonsRiders :*
Dziękuję za ponad 41 tys. wyświetleń. Nie sądziałam, że kiedyś coś takiego osiągnę. KOCHAM WAS <3 

~ SuperHero *.*

P.S. Jeśli będzie chcieli, jutro opublikuję zapowiedź rozdziału 54 :D

środa, 12 października 2016

53. Płonące ostrza jutra.

(druga część muzyki jest w środku rozdziału, pod podkreślonym wyrazem)


    "Spełniłem to, co obiecałem. Obroniłem swoją wyspę. Obroniłem swój lud. Obroniłem wszystkie smoki. Obroniłem, to w co wierzyłem. I nie zachwiałem się. A tylko upadłem"
Do moich uszu dotarł przeraźliwy dźwięk. Krzyk. Ktoś krzyczał zawzięcie, wypruwając sobie płuca. Jakby dosłownie krzykiem chciał zrobić wszystko. Chciał przenieść góry, przesunąć morze, powybijać tysiące nieprzyjaciół, żeby tylko ochronić swoich bliskich. Potem doszło jeszcze głośne stukanie ciężkich butów o złoty piasek. Małe drobinki powpadały mi do ust, gdy uderzanie się nasiliło. Na końcu przyszła eksplozja. Wybuch, który odrzucił mną na kilka metrów w tył. Przetarłem twarz dłonią, chcąc pozbyć się, zasłaniającej widok szkarłatnej cieczy. Rozdarłem kawałek koszuli, robiąc sobie przepaskę na lewe oko. Uniosłem głowę.
    Przysięgam, że wolałbym tego nie widzieć.
    Ciało postawnego wikinga ułożone jak do spokojnego snu po ciężkim dniu. Dym unoszący się nad ciałem, wypalona rana. Krew kapiąca i otulająca rosłego wojownika. Ubranie częściowo rozszarpane, wygięty miecz przy skórzanym pasie. Hełm leżący tuż obok głowy, na którą już nie powróci. Rozrzucona bujna broda wokół rany, przesiąknięta życiodajnym płynem. Zielone spojrzenie utkwione w czarnym punkcie. Twarz wyrażająca ulgę. Jedno wyszeptane słowo, huczące mi w głowie.
- Synu…
    Usta mi drżały, łzy cisnęły się do oczu, powodując ból po lewej stronie twarzy. Nie wierząc, doszedłem wolno do leżącego ciała. Stanąłem nad nim. Wiatr kołysał każdą możliwą do poruszenia się rzeczą. Wszyscy stali nie wzruszeni, zastygli w swych poczynaniach. Obie strony miecza, wypatrywały tego, co jeszcze nastąpi. Najeźdźcy próbowali wszczynać bitwę, ale jednak zaistniała sytuacja ważyła losy tej wojny. Mieszkańcy z szokiem w dumnych oczach, chcieli podejść bliżej, ale zatrzymali się w pół kroku.
    Dwie łzy spadły z moich policzków. Morze z sekundy na sekundę ryczało coraz bardziej. Rzucało falami na wszystkie strony, podmywało plażę, na której staliśmy. Otaczało moją twarz, próbowało ją wysuszyć. Upadłem na kolana zaraz obok wikinga. Zmarznięte dłonie wbiłem w mokry piasek,  a narastający krzyk, pragnął wydostać się na zewnątrz.
- Tato! – wrzasnąłem na całe gardło, czym przeraziłem wszystkich za mną. Kilka mew odleciało prosto w czarne chmury. Podniosłem twarz ku niebu, czując więcej łez, po niej płynących. Uderzałem pięściami o ziemię, patrząc na leżące ciało mojego byłego ojca.
- Wiedziałem, że to ty – usłyszałem jego słaby głos. Spojrzałem na jego spokojną, choć brudną twarz. Patrzył na mnie zielonym spojrzeniem, które po nim odziedziczyłem. W tym wzroku wychwyciłem to, czego nigdy mi nie okazał. Radość, szczęście, przyjaźń, miłość, bezpieczeństwo – I nie musisz tak do mnie mówić. Nie jestem twoim ojcem. Przestałem nim być, gdy pierwszy raz podniosłem na ciebie rękę. Nie wybaczę sobie tego… – przerwał na moment, oddychając ciężko. Uśmiechnął się do mnie delikatnie, a w kącikach jego oczu pojawiły się łzy – Nie oczekuję przebaczenia od ciebie. Twoja nienawiść będzie moją pokutą w krainie Hel… Wyrosłeś na wspaniałego mężczyznę, Czkawka. Jestem z ciebie dumny.
    Jego wielka dłoń spadła z łoskotem na piasek, trzymana lekko w górze. Powieki zamknęły się jakby właściciel dostał się do krainy snu. Niestety on zasnął na zawsze. Klatka piersiowa opadła, nie mając zamiaru już się podnieść. Serce przestało pracować, wszystkie narządy się zatrzymały niczym strudzony biegacz na mecie. Oddech zanikł, rozpływając się w cichy tego wieczoru. Ostatnie łzy spłynęły po twarzy, zostawiając po sobie znak – jedynie dwa krzywe ślady ciągnące się wzdłuż policzków.
    Pochyliłem głowę w dół, tak, że włosy opadły mi na oczy. Przełknąłem wszystkie gorzkie łzy, żeby na powrót w całej sile wrócić do walki. Do walki o dom. O miejsce mojego pochodzenia. Zacisnąłem pięści tak mocno, że aż żyły wyszły mi na dłoniach. Nienawidziłem ich z całego serca. Odebrali mi wszystko. Dlatego teraz za to zapłacą.
    Zachwiałem się lekko, gdy zrobiłem krok w stronę ludzi. Wszyscy wlepiali we mnie swoje ciekawskie spojrzenia i również te przepełnione smutkiem. Oni stracili wodza, dowiedzieli się kim jestem, nagle żałowali mojego losu. Jednak nie potrzebowałem litości. Pomogę im, pokonamy wspólnymi siłami wroga, ale ja tu nie zostanę. Odlecę w świat razem ze Szczerbatkiem, byśmy mogli cieszyć się wolnością. Wspólną, nieograniczoną wolnością.
    Przystanąłem przy okropnym ciele tego ścierwa jakim był Drago. Wyjąłem z jego klatki piersiowej, wystające Piekło. Otarłem ostrze o spodnie, po czym je podpaliłem. Zajęło się jasnym, żółto-czerwonym płomieniem. Blask jaki od niego bił, był czymś co dodawało odwagi. Podniosłem swoje oczy przepełnione wściekłością na wszystkich moich wrogów. Niektórzy zacisnęli palce na mieczach, niektórzy otarli pot z czoła, niektórzy przełknęli ślinę w akcie niezdecydowania. Wszyscy się bali.
    Dziarski uśmiech wkradł mi się na twarz. Zerknąłem na smoka, który pojawił się obok mnie. Porozumieliśmy się bez słów.
- Ruszamy!
    Bez uprzedzenia samotnie ruszyliśmy na całą armadę najeźdźców. Żołnierze Drago zdziwili się szybkością naszego ataku, więc mogliśmy większą ilość pokonać jedynym ciosem. Wśród całej masy wrogich sił błyskał ogień mojego Piekła i fioletowa plazma Szczerbatka. Wandale wstrząśnięci, dopiero po chwili ocknęli się i wdarli się w wir walki. Chyba nie myśleli, że sami będziemy się bić z tyloma wojownikami. Bądź co bądź to ich wyspę zaatakowali, nie moją.
    Walka okazała się zacięta i niezwykle trudna. Zagwizdałem na przyjaciela, który przybiegł do mnie i razem wzbiliśmy się w powietrze. Zrobiło się ciężej, gdyż do bitwy przystąpiły smoki, które jakimś cudem zostały przymuszone przez Krwawdonia do walki.  Miały na sobie metalowe zbroje, dlatego było to dla nas lepsze, bo nie musieliśmy ich całkowicie ranić, a tylko skutecznie ogłuszać. Nie wybaczyłbym sobie, gdy któremuś smokowi stała się krzywda w czasie tej wojny. Za dużo cierpiały za nim Drago je zwerbował.
    Lataliśmy nad głowami mieszkańców, unieszkodliwiając coraz większą liczbę smoków. Siły wroga powoli słabły, więc mogliśmy przystąpić do zwiększenia liczby ataków, w celu całkowitego pozbycia się intruzów z wyspy. Ciała walały się wszędzie, tak jak i krew. Plaża nie przypominała zwykłej plaży, otoczonej piaskiem, iskrzącym się w świetle słońca. W kilka minut stała się wylęgarnią trupów rosłych wojowników i krwistą rzeką, którą otaczała leżących. Powbijane strzały, wypalone dziury.
    Wylądowaliśmy po chwili, od razu przechodząc do ataku. Odparowałem cios jednego z żołnierzy i przeszyłem go na wylot. Padł pod moimi stopami, zachlapując moje spodnie ciemną krwią. Pobiegłem dalej i następny wojownik mnie zaatakował. Nie był to zwykły sługa Drago, ale Hodwig. Ten sam, którego widziałem w jaskiniach pod Berk.
- Może i zabiłeś naszego pana, ale nie możesz wygrać z przeznaczeniem tej wyspy – powiedział do mnie, machając żywo rękami. Czułem, że coś się stanie, więc czym prędzej uderzyłem do z pięści w twarz, a gdy upadł, wbiłem mu Piekło w plecy.
    Jednak to, co stało się później było tak szybkie jak rozpędzony smok. Połowa wyspy Berk w jednej chwili wybuchła. Prysła jak bańka mydlana. Wszystko się zatrzęsło, przez co walka została na moment wstrzymana. Tumany kurzu i gryzącego w gardło dymu w mig rozniosły się po okolicy. Głazy spadały do wody, uderzały w osadę, toczyły się w stronę plaży. Tak dostojna wyspa w sekundzie zmieniała się w pogorzelisko.
    Osobiście przyjdę i ci rozwalę tę twoją Berk. Kamień po kamieniu.
    Doskonale pamiętałem swoje słowa, ale teraz z szokiem wpatrywałem się w to, co działo się na moich oczach. Dom, o który tak walczyłem, którego nienawidziłem i którego obiecałem chronić – zniknął. Cząstka, która ocalała nie będzie już tą samą wielką, wyspą jeszcze sprzed chwili. Nie wróci do swojego pierwotnego kształtu. Kamienie nie wrócą na swoje stare miejsce. Wszystkie zwierzęta nie wrócą do swojego miejsca zamieszkania. Wandale wrócą, ale do tego, co zostało. Do tej szczęśliwe ocalałej wioski, utrzymanej w południowej części wyspy. Reszta zniknęła.
    Zagryzłem zęby.
- Hej, idioci! – wrzasnąłem, zwracając się do reszty wojsk Krwawdonia. Powoli ruszyłem ku nim, zgarniając leżący na ziemi miecz do pustej prawej dłoni. Upaprałem go w ślinie Koszmara, którą miałem przy Piekle i podpaliłem, mając do dyspozycji dwa płonące miecze – Nie myślcie, że ujdzie wam to płazem! Nie pozwolę, żebyście chociaż spróbowali odebrać mi coś jeszcze. Wystarczy, że pozbawiliście mnie ojca i domu! Nie dam wam już niczego. Chodźcie, a wyrżnę was w pień!
    Z całą nienawiścią i gniew, który miałem w sobie, ruszyłem na wojowników. Nie potrzebowałem już wsparcia. To, co zrobili, dostatecznie napełniło mnie siłą i odwagą. Już nie zatrzymam się. Nic nie będzie wstanie mnie zatrzymać, przed unicestwieniem tych popaprańców. Skrzywdzili tak wiele osób, zranili tak wiele smoków – naprawdę nie zasługują, żeby prowadzić najmniej godne życie. Dopuścili się tego, że zadarli nie z tym, co trzeba. Drago nie wiedział, na co się porywa. Dlatego leży teraz martwy jak najgorsze ścierwo. Dlatego zaraz wszystkie jego sługi podzielą jego los.
    Krew gotowała się we mnie, ale nie zaprzestałem na samotnej walce z pozostałą armadą. Wrzeszczałem, wbijając płonące ostrza w kolejne ciała wrogów. Nie byli oni dla mnie niczym więcej jak tylko szkodliwym robactwem, które trzeba było wyplenić. Nie szanowałem ich nawet odrobinę. Musieli poczuć ten ból, to cierpienie każdego zabitego przez nich smoka. Musieli być obarczeni tą winą, tą karą za te wszystkie zbrodnie, tymi grzechami Drago.
- Dopóki jeszcze stoicie żywi i zdolni do walki – powiedziałem, gdy liczba zmniejszyła się o połowę. Ktoś z tyłu biegł do mnie, żeby mi pomóc, ale powstrzymałem go, wyciągając rękę prosto. Tą walkę musiałem odbyć sam – Ja się nie poddam. Będę walczył za tych wszystkich, którzy nie potrafili się wam sprzeciwić. Będę walczył za ich życie w strachu i śmierć w najgorszych męczarniach. Obiecuję, że w żadnym stopniu nie zamierzam się powstrzymywać!
    Powoli nie miałem już siły, ale każde spojrzenie zabijanego, proszące mnie o litość, wywoływało większy gniew. Mieli tupet, żeby w godzinie swojej śmierci prosić mnie o miłosierdzie. Spotkali się ze mną na polu walki, dlatego musieli wiedzieć, że nie mogą liczyć na szczęście. Albo przeżyją, albo spotka ich śmierć. Szanse mieli większe, lecz ich siła nie była prowadzona silnymi emocjami i uczuciami. Moja siła szła prosto z głębokiej nienawiści, gniewu, ale i też wielkiej chęci do chronienia tego, co obiecałem. Broniłem tego wszystkiego – dawnego domu, dawnego klanu, dawnej rodziny, której w istocie już nie miałem. Nie było nikogo wśród tych wszystkich Wandali, w których płynęłaby ta sama krew, co we mnie.
    Zostałem sam.
    Kiedy słońce przecinało taflę granatowego jeziora, ostatni człowiek Krwawdonia padł martwy na krwisty piasek. Złota gwiazda oświetliła moją twarz, lekki wiatr rozwiał mi włosy, zapraszając je do tańca, tak jak moje poszarpane ubranie. Dwa płonące ostrza ułożone wzdłuż moich nóg, delikatnie poruszające się na ciepłym wietrzyku. Zastygła krew na mojej twarzy i ciele, była świadectwem wypełnienia mojej obietnicy. Obietnicy złożonej bogom Asgardu przed siedmioma laty. Przepaska na lewym oku była pamiątką po ostatniej walce z Drago. Dziura w sercu bezgłośnie szeptała, że nieodwracalnie straciłem coś ważnego – swojego znienawidzonego ojca.
    Przeszedłem wzrokiem w stronę jego ciała. Leżało na uboczu pośród całej chmary zastygłych trupów. Dalej podążyłem zielonym spojrzeniem na większość zebranych Wandali, stojących w zwartej grupie, w obawie jakbym miał ich zaatakować. Wikingowie wpatrywali się we mnie z szeroko otwartymi oczami. Wyglądali jak gdyby zobaczyli boga albo ducha. Na końcu uwiesiłem wzrok na Szczerbatku, który jako jedyny spokojnie stał po drugiej stronie plaży. On wiedział, że muszę samotnie ich pokonać, dlatego nie próbował mi pomagać. Wierzył we mnie i moją siłę, co było dla mnie najważniejsze.
- Mordko – szepnąłem po smoczemu i upadłem na kolana, rzucając na boki miecze, gdy smok podbiegł i wtulił się we mnie swoją wielką głową. Jego twarde łuski, odrobinę zwilżone przez morskie krople, były czymś w rodzaju ukojenia dla mojej zranionej twarzy – Udało się…
- Teraz możemy być wolni – odpowiedział mi, roniąc łzy. Płakał, bo zwyciężyłem. Płakał, bo wypełniliśmy swoje zadanie. Płakał, bo jego wszyscy pobratymcy mogli czuć się bezpieczni. Płakał, bo ocaliłem również jego – Dziękuję, Czkawka.
- Ja tobie też – przyłożyłem czoło do jego czoła. Przymknąłem oczy, choć wiedziałem, że musimy zakończyć jeszcze wiele spraw, byśmy mogli cieszyć się upragnioną wolnością. Musimy zaprowadzić porządek i pokój. Wszyscy mają być bezpieczni i szczęśliwi. O taką przyszłość przecież walczyliśmy od kilku lat.
    Wstałem na równe nogi, podtrzymując się Mordki. Popatrzyłem na zebranych ludzi, którzy z goryczą patrzyli na pozostałości po wyspie. Chciałem jeszcze coś zrobić. Coś czego nigdy w swoim życiu nie spodziewałem się, że zrobię. Coś, co zawsze było dla mnie odległe, nierealne, dziwne i takie zbyt melancholijne. Ale teraz chciałem to zrobić. Chciałem wykonać już ostatnie zadanie na Berk. Chciałem po raz ostatni zrobić coś dla tej wyspy, żeby już tu nie wrócić. Chciałem po raz ostatni spojrzeć na palącą się łódź i zobaczyć zachód słońca.
    Chciałem go pochować.


~*~


Czytałam sobie mangę i pomyślałam, czemu nie dokończyć rozdziału? No i jest gotowy po ok. godzince :D 
Mam nadzieję, że się Wam podoba! Naprawdę się starałam, a te dwie ostatnie strony szły jak z karabinu. Mam niezłą wenę po FT <3 

Rozdział dla tych wszystkich kochanych dziewczynek, które zostawiły po sobie kilka słów pod poprzednim postem, czyli Zwariowanej 100, Smile i Annie H. <3 Kocham Was mocno <3 

Dziękuję za cierpliwość :*
~ SuperHero *.*

piątek, 7 października 2016

WYJAŚNIENIE



  Nawet nie wiecie jak mi przykro. Zawiodłam Was po raz kolejny. Rozdział miał być dzisiaj - niestety z różnych powodów publikacja zostaje przełożona na sobotę lub niedzielę. Naprawdę mi przykro, po raz kolejny opóźniam dodanie rozdziału. Wiem, że jestem najgorsza, ale musicie mnie jakoś zrozumieć. Nie wyrabiam w swoim życiu, a jak wiecie zawsze pojawi się jakiś zakręt, dlatego proszę Was o jeszcze co najmniej dwa dni, byście poczekali. Wiem, że dacie radę. Jesteście lepsi ode mnie. Jesteście najlepsi <3

Z wyrazami totalnego załamania nad swoją nieudolnością pisania na czas
~ SuperHero *.*

piątek, 23 września 2016

52. Obrona przeznaczeniem ducha.



    "Nagle zdajesz sobie sprawę, że przeżyłeś już wszystko, bo twoje dalsze życie, zależy od innych. Już nie możesz decydować za siebie. Już musisz przyjąć każdą z kar"
Szczerbatek płakał. Jego mordkę pokrywały świeże krople, i te, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Wciąż bezustannie płynęły wzdłuż bezzębnej paszczy. Wciąż kapały na moje brudne spodnie, które powoli przesiąkały słonym smakiem. Wciąż kroiły moje serce na miliony poszarpanych kawałków. Wciąż mówiły, że wszystko się już skończyło, że już nie ma dla nas ratunku, że nawiedzi nas śmierć i zaprowadzi pod same bramy Valhalli.
    A ja pierwszy raz pożałowałem, że tu przylecieliśmy. Gdybym złamał zasadę, nie posłuchał, zrobił po swojemu, nie bylibyśmy o krok od śmierci. Śmierci zadanej przez wyspę, którą pragnęliśmy i obiecaliśmy chronić. Przestaliśmy już chyba obchodzić bogów. Postanowili spisać nas na to, co szykowała Berk. Czy to za te wszystkie krzywdy, które mnie tu spotkały, mamy być zabici przez tych, których staraliśmy się chronić? Czy zrobiliśmy coś źle?
    Ja również nie oszczędzałem łez. W tej chwili pomyślałem o matce. O matce, która również tutaj straciła życie. Na tej wyspie. Która po raz ostatni ochroniła mnie przed wrogiem, która patrzyła mi w oczy z nieskrywaną miłością, gdy wypowiadała swoje ostatnie słowa, która z uśmiechem powiedziała bym szukał ojca, choć dobrze wiedziała, że widzi mnie po raz ostatni, która powstrzymywała łzy, dopóki nie wybiegłem z chaty, która postanowiła zginąć, by reszta mogła przeżyć. Bym ja mógł przeżyć.
    Uderzyłem pięścią w podłogę, a z gardła wydobył się krzyk. Ja chciałem jeszcze chronić smoki, chciałem zapewnić im dobrą i bezpieczną przyszłość, chciałem być oparciem dla ludzi, którzy by mnie potrzebowali, chciałem pozbyć się tych wszystkich, którzy zagrażali przyszłości, chciałem latać wiecznie z moim przyjacielem, aż na koniec świata, chciałem go przytulać w chłodne dni, chciałem spotkać moją Megarę, chciałem, żebym wreszcie mógł do końca życia być z tymi, których kocham. Chciałem żyć.
    Chłodny wiatr rozwiał moje włosy i przywiał świeży zapach morskiej bryzy. Pierwszy raz od dawna pomyślałem o Astrid. Choć wiedziałem, że nie mogę jej zabrać od Dagura, byłem o nią spokojny. Czułem, że wszystko jest w porządku, że ona się trzyma, że daje sobie radę. Mówiłem, że nie wrócę po nią, bo nie mogłem przerwać tego, co zawarli dwaj wodzowie, ale mógłbym z nią porozmawiać. Po naszej ostatniej rozmowie, wszystko zrobiło się piekielnie trudne. Ona miała swoje przeznaczenie, ja swoje. Jeśli nie umrę, polecę do niej.
    Gdy spojrzałem na spokojny lud Berk, który pracował w pocie czoła, rozmawiał ze sobą lub odpoczywał, nie wierzyłem, że kiedykolwiek tu należałem. Wydawało mi się niedorzeczne, że ja, niegdyś biegałem wśród nich, ciesząc się życiem. Choć później byłem tylko popychadłem, ciągle przynależałem do jakieś grupy. Do plemienia. Do klanu Wandali. Do rodziny, której w rzeczywistości nie uświadczyłem. Która wydawała mi się odległym marzeniem, niespełnioną nadzieją, daleką wiarą, nikłą miłością.
    Ale po jednej nocy wszystko się zmieniło. Oni zapomnieli, ja znienawidziłem. Oni się cieszyli, ja cierpiałem z przyjacielem. Oni żyli spokojnie z dnia na dzień, ja modliłem się, żeby przeżyć. Oni nieświadomie mieli być przeze mnie chronieni, ja zginę z ich rozkazu. Oni nigdy nie będą wiedzieli, że zabiją swoją ostatnią nadzieję, ja z uśmiechem przypatrzę się im z Valhalli. Oni spotkają się oko w oko z moim wrogiem, ja już im nie pomogę, a tylko pomacham na pożegnanie.

    Zdziwiłem się, gdy słońce stanęło w swoim najwyższym punkcie, a nikt po nas nie przyszedł. Mógłbym domyślać się, że o mnie po prostu zapomnieli i woleli odłożyć na inny termin egzekucję. Nie obrazilibyśmy się, ale skoro tak bardzo zależy im na tym, żeby całkowicie wykluczyć nas z tej gry, nie wiem, czemu zwlekali. To było nie podobne do Stoika. Jak i do wszystkich Wandali. Nie lubili odkładać rzeczy na potem. Coś o tym wiedziałem.
    W połowie drogi słońca do granatowego morza, w centrum wioski zrobiło się małe zbiegowisko. Szczęściem było to, że więzienie usytuowane było dość w odległym punkcie od kuźni i innych chat, ale widok był całkiem dobry. Obok drugiego domu kowala, o drewniany pniak opierał się średniej wielkości wiking, ocierający mokre od potu czoło i sapał jakby dosłownie umknął chmarze dzikich smoków. Pozostali otoczyli go i starali się czegokolwiek dowiedzieć. Jednak ciężko mu było mówić, bo w oczach rudowłosego wikinga, szalał strach i niedowierzanie.
    Po chwili w środek stojących ludzi, wepchnął się sam wódz. Chwilę rozmawiał z mężczyzną, potem również i jego źrenice znacznie się rozszerzyły. Następnie odprawił wszystkich wikingów, którzy potoczyli się jak zwarta grupka owiec, po kamiennych schodach do Twierdzy. Gdy zniknęli mi z oczy, wojownik stał nieruchomo, patrząc na morze, a przy nim wąsaty kowal, drapiący się po wielkim brzuchu. Po chwili blondyn zniknął w głębi swojego miejsca pracy, skąd dochodziły niemal od razu, uderzenia stali o siebie. Rudobrody zanim ruszył ku Wandalom, będącym w Wielkiej Hali, rzucił krótkim wzrokiem na więzienie. Dobrze wiedziałem, że na mnie popatrzył. A w tym spojrzenie wychwyciłem wszystko, co chciał mi w tej chwili powiedzieć.
    Idź do diabła, Smoczy Jeźdźcu.

    Po pół godzinie wszyscy biegiem wypadli z Twierdzy, od razu dopadając do kuźni. Kilkoro wikingów wepchnęło się do środka, pomagając Pyskaczowi i odbierając zamówienia. Reszta ruszyła szybko do własnych domów, od razu ubierając się w metalowe części zrobionych niby zbroi i zabierając wszelakie śmiercionośne narzędzia, zdatne do użycia w walce. Wódz stał po środku całego rozgardiaszu, trzymając w gotowości rękę na schowanym mieczu i przegrupowywał wojowników, którzy do niego podbiegali.
    Wandale wyglądali niczym małe mrówki, krzątający się przy obronie swojego domu przed okropnym najeźdźcą, który bez problemowo mógłby zniszczyć to, co tak sumiennie budowali. Wrogiem był jednak Drago – a wikingowie nie wiedzieli jak on jest. Nie zawaha się, żeby doszczętnie zniszczyć wyspę, miejsce mojego urodzenia.
    A to tylko z mojej przyczyny. Tak, sprowadzałem na Berk same nieszczęścia. Ale teraz miałem szansę, żeby to naprawić, żeby odkupić swoje winy. Mogłem im pomóc – jeśli tylko by chcieli. Niestety woleli, żebym nie spełnił tego, co obiecałem. Chcieli bym zginął zanim prawdziwy wróg ukaże swe oblicze. Uważali mnie za wroga, a tym czasem prawdziwa śmierć mogła w każdej chwili zacząć zbierać swoje żniwo.
    Szczerbatek zerknął na mnie niepewnie, podzielając zapewne moje myśli. Oboje wiedzieliśmy, że, mimo, iż nas zamknęli, musimy im pomóc. Gdy Drago przybędzie, będziemy gotowi do ostatecznego starcia z naszym największym wrogiem. Ściągniemy na siebie jego uwagę, żeby jak najmniej Wandali ucierpiało. Odpłacimy się Krwawdoniowi za wszystkie cierpienia smoków. Za ich śmierć, pohańbienie, ból. Nie pozwolimy, żeby kiedykolwiek jeszcze jakiś smok musiał się bać. Wszystkie będą wolne i bezpieczne.

    Zmierzało się, gdy wiatr wzmocnił się na tyle, że wszyscy Wandalowie skryli się w swoich domach i w Twierdzy. Kilkoro pracowało jeszcze w kuźni, ale i oni ruszyli do miejsca spotkań. Cisza, jaka panowała na Berk była nie do pojęcia. Dało się słyszeć każdy szmer, każdy szept, każdy oddech. Stałem i patrzyłem na szumiące morze. Czułem, że już płynie. Jeszcze przed zachodem powinien stawić się u bram wyspy. Jeszcze przed zachodem rozpęta się bitwa. Jeszcze przed zachodem przeznaczenie wyryje w naszych sercach datę tego dnia.
    Pierwsze uderzenie. Wstrząsnęło wyspą. Ludzie wysypali się z Wielkiej Hali, niczym garść piasku z worka i ruszyli po broń. Mieszkańcy krzątali się, a armada wroga zbliżała się ku drewnianemu portowi. Część ludzi zbiegła na plaże, do której przybić zamierzał Drago. Na ich czele stał Stoik. Jak zwykle opanowany, choć groza o życie mieszkańców, biegała po jego twarzy jak strudzony wiking, uciekający przed dziką zwierzyną. Inni równie zatroskani o swoje rodziny, to na pierwszy rzut oka, twardzi niczym potężne skały, które okalały ich wyspę. Każdy się bał, ale każdy chciał chronić, to, co było dla niego cenne.
    Ja również.
    Kilkadziesiąt statków z uzbrojonymi wojownikami, rozłożone materiały wybuchowe pod wyspą, Krwawdoń uśmiechający się od ucha do ucha. Łodzie powoli dobijały do brzegu, wszyscy w gotowości. Łucznicy ustawieni byli na klifach pośród drzew, obsługujący katapulty ścierali pot z czoła, najsilniejsi wojownicy tuż za wodzem, niepewnie, lecz z gniewem, zerkali na potężną armadę wroga. Każdy czuł napięcie. Nawet małe dzieci i starcy ukryci w tajemnych kryptach pod Twierdzą, a także wikingowie ich strzegący.
    Pierwszy, a zarazem główny statek, dobił do brzegu.
    Szczerbatek przyszykował się.
    Drago i będący z nim żołnierze, wyskoczyli na złoty piasek.
    Uśmiechnąłem się.
    Krwawdoń wykrzywił twarz i wskazał mieczem na zebranych przed nim Wandali.
    Krótki wybuch.
    Pewny siebie czarnowłosy, pochwalił w myślach swojego sługę za dobry strzał.
    Dym.
    Był pewny, że nie będzie już, co zbierać z ludzi.
    Kurz opadł.
    Drago otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
    Stałem przed nim z zapalonym Piekłem, a Wandale podnosili się z piasku.
    Zbladł, ale wymierzył we mnie swoim mieczem.
    Odparowałem cios, broniąc swojej byłej rodziny.
- Co ty tu robisz?! – wrzasnął Drago, wściekle miotając ostrą bronią na wszystkie strony. Pozostali w zasadzie jakby zastygli, wpatrywali się w naszą walkę. Tylko my toczyliśmy zażartą wymianę uderzeń. Nikt inny nie ważył się podnieść miecza. Wojownicy Drago, dopingowali go, a mieszkańcy Berk z szokiem wpatrywali się w moje poczynania. Nie spodziewali się, że będę ich bronił.
- Zwiedzam – uciąłem krótko, na co niektórzy parsknęli śmiechem. Sam również ozdobiłem twarz, tymże gestem, uskakując w bok. Szczerbatek stał przed Wandalami, gotowy do skoku na wroga w każdej chwili – A ty?!
- Przecież wiesz! Przybyłem zniszczyć twój dom! – krzyczał, coraz bardziej agresywnie we mnie uderzając. Na moment zatrzymaliśmy się, a mieszkańcy za mną, zaczęli szeptać między sobą. Zerknąłem na nich szybko, a wzrok uwiesiłem na Stoiku. Był roztargniony, zdziwiony i na swój sposób zły. Dopiero teraz zaczął myśleć na tym, co mówił Krwawdoń.
- To nie jest mój dom! – wrzasnąłem równie głośno, co on. W jego oczach przebłysło zdziwienie, ale zbył moje słowa. Zapewne pomyślał, że w takiej chwili blefuję, ale mówiłem prawdę. Ta wyspa, nigdy nie była moim domem. Ci ludzie, nigdy nie byli moim klanem. Wódz, nigdy nie był moim ojcem. Ja, nigdy nie byłem Wandalem. Zawsze byłem Smoczym Jeźdźcem.
    Powoli zaczynaliśmy się męczyć, ale żaden z nas nie chciał ustąpić. Szepty się wzmogły, ale nikt nie domyślił się jeszcze tego, kim jestem. Wolałbym, żeby tak już zostało. Odparowałem cios, lecz niestety końcówka miecza drasnęła mnie w ramię. Syknąłem z bólu, czując od razu ciepłą krew, ale nie przejąłem się tym. Tyle razy Drago mnie torturował, że byłem przyzwyczajony do cierpienia, spowodowanego przez niego.
    Jednak to, co ujrzałem po chwili, kiedy Krwawdoń dał krótki znak dłonią, zmroziło mi krew w żyłach. Ze wszystkich statków wyleciały opancerzone smoki. To był straszny widok, przez który straciłem na moment uwagę i zobaczyłem tylko miecz przy mojej twarzy i okropny ból. Upadłem na ziemię, a obok mnie od razu pojawił się Szczerbatek. Drago zaśmiał się donośnym głosem, którego nienawidziłem najbardziej na świecie. Zebrałem się w sobie, na chwilę ignorując rozrywający twarz ból i ruszyłem na wroga. Dzięki jego nieuwadze zdołałem wbić mu Piekło prosto w jego nikczemne i nie czułe serce.
    Czas jakby się zatrzymał. Krwawdoń upadł na ziemię. Złapałem się za twarz, gdyż krew lała się po niej strumieniami, a ból odbierał zdolność do normalnego funkcjonowania. Wszyscy nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Drago wyszeptał coś po cichu w moją stronę. Jeden smok poderwał się do lotu. Jak przez mgłę zobaczyłem, że leciał w moim kierunku. Uśmiechnąłem się.
    Spełniłem swoje zadanie.


~*~


Nie spodziewałam się, że dzisiaj dodam. 
Kochani, bardzo przepraszam, że czekaliście. Gomene <3 
Wynagrodzę Wam to niedługo, a tymczasem cieszcie oczy moją pracą, z której jestem niesamowicie zadowolona! 

Rozdział dedykuję obchodzącej dzisiaj urodzinki, SoCrazy <3 Kochana, sto lat raz jeszcze <3 

Do kolejnego #DragonsRiders
~ SuperHero *.*


P.S. DZIĘKUJĘ ZA 38 TYS. WYŚWIETLEŃ <3

środa, 7 września 2016

51. Życie sercem pisze.



    "Cicha, głucha i nieprzenikniona ciemność. Zero szans odwrotu. Nikłe nadzieje na wyczekiwany sukces. Nikt nie może przewidzieć, co się tak naprawdę stanie"
Skończona rozmowa z Gothi napędziła mnie nową dawką optymistycznego myślenia. W końcu musiało być przecież dobrze. To, że życie zsyła na nas tak duże brzemienia, że rzuca nam kłody pod nogi i wystawia na próbę naszą psychikę, nie znaczyło, że musi robić to zawsze. Kiedyś wreszcie miało nastąpić przebaczenie wszystkich win. Kiedyś miało w końcu być dobrze. I nie wiedząc, jak ogromny błąd popełniam, mocno wierzyłem w to "kiedyś".
    Gdy przybyłem pod chatę wodza, zdawało mi się, że mnie oczekiwał. Jednak dość był zdziwiony, kiedy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, wparowałem do jego domu, zastając go w towarzystwie kilku kanapek i rozżarzonego do czerwoności domowego paleniska. Zamknąłem potężne drzwi za smokiem, który od razu, ułożył się z uśmiechem na czarnej mordce, tuż przy ciepłym ognisku. Wódz starał się nie zwracać na niego uwagi, więc korzystając z okazji, usiadłem na drewnianym krześle, naprzeciw wikinga.
    Mężczyzna dłuższą chwilę lustrował mnie i smoka wzrokiem, dopóki nie oprzytomniał i nie zdał sobie całkowicie sprawy, że ja, jego chyba największy wróg, siedzę tuż przed nim. Zerwał się z miejsca, natychmiastowo uwalniając ze skórzanego pasa, swój ulubiony miecz. Wymierzył nim we mnie, ale nie przejąłem się tym za bardzo. Mieliśmy ważniejsze rzeczy do roboty niż walka. Na przykład omówienie obrony wyspy, nad którą sprawował urząd wodza.
- Daj sobie spokój – rzuciłem, gestem ręki wskazując, by usiadł na swoim miejscu – Mam o wiele ważniejszy interes do ciebie niż bezsensowna walka – wytłumaczyłem szybko, oczekując, że jednak spełni moją prośbę. Jeszcze byłem miły, ale kilka chwil i na pewno nie wytrzymałbym. Czy on, do jasne cholery, nie domyślał się, co zagraża jego wyspie?
  Oczywiście, że nie. Przecież mu nie powiedziałeś.
    Niezdecydowanie usiadł po kilku sekundach, przyglądając mi się badawczo. Minę miał niepewną, ale wcale mu się nie dziwiłem. Dziwne było to, że jego wróg postanowił nawiedzić go we własnym domu i porozmawiać o jakiś ważnych rzeczach. Nawet jak się o tym mówi, wydaje się to bezsensowne, a co dopiero w tym uczestniczyć. Wreszcie moje poważne spojrzenie przekonało go do tego, żeby odłożył swój miecz na miejsce i usiadł. Przesunął naczynia na drugą stronę stołu, by nam nie przeszkadzały.
- Mów, czego chcesz – powiedział, nie zdejmując ze mnie wzroku.
    Nachyliłem się lekko przez stół, zakładając nań łokcie, jakbym chciał mieć pewność, że nikt nas nie podsłuchuje. Co prawda byliśmy sami, ale nabyty instynkt nie dawał o sobie zapomnieć w takiej chwili. Musiałem być ostrożny. To było zbyt poważne. Odetchnąłem.
- Możesz mi nie uwierzyć – zacząłem, odpowiednio dobierając słowa – Ale Drago zamierza napaść na Berk. I jak mniemam już tutaj płynie. Zapewne zjawi się tutaj za kilkanaście godzin, bynajmniej przed zachodem słońca.
    Wódz był odrobinę zszokowany tym, co mu powiedziałem. Jednak zdawało mi się, że za bardzo to mi nie uwierzył. Z resztą ciężko wierzyć swojemu wrogowi. Ale ja byłem również tutaj, żeby chronić swoją wyspę. Bądź co bądź, to również był mój dom. Tutaj się urodziłem, żyłem, poznałem Szczerbatka. Mimo, iż uciekłem, obiecałem strzec rodzinnego domu. Honor był dla mnie rzeczą najważniejszą. Nie zamierzałem go złamać oraz zhańbić własnego imienia. Miałem swoje zasady. Trzymałem się tego, czego postanowiłem. A obrona Berk była jedną z nich.
- Skąd masz taką pewność? – zapytał po dłuższej chwili, podczas której przyglądał mi się ostro, jakby chciał się doszukać jakiegokolwiek kłamstwa w mojej wypowiedzi. Niestety takowego nie było. Musiał mi uwierzyć na słowo. Albo poczekać, aż moje słowa się spełnią, ale wtedy będzie za późno dla Berk.
- Wiem to i owo – rzuciłem, wzruszając ramionami – Po prostu musisz mi uwierzyć. Bez tego, Berk nie ma szans na przyszłość, Stoiku.
    Rudobrody złapał się za głowę, rozważając moje słowa. Zapewne gorączkowo myślał i rozważał czy mi uwierzyć, czy może jednak puścić moje gadanie mimo uszu. W sumie takie zagranie byłoby dla niego dość charakterystyczne. Stoik nie przegapiłby żadnej okazji, żeby złapać swojego wroga. Ja wystawiłem się mu jak na dłoni. Dlatego może bardziej przekonał się, że mówię prawdę. Inaczej nie przychodziłbym do jego domu nad świtem.
- Nie wiem czy mówisz prawdę – powiedział powoli, łapiąc delikatnie swój miecz. Myślał, że nie widzę tego, co próbuje zrobić. Och Stoik jakiś ty przewidywalny – Muszę się zastanowić. Do tego czasu zostaniesz w naszym więzieniu.
- Tu nie ma, co się zastanawiać! – wrzasnąłem, gwałtowanie się podnosząc i waląc pięściami w stół. Wódz od razu zrobił to samo, przykładając mi ostry miecz do gardła. Szczerbatek obudził się od razu gotowy do skoku na rosłego wikinga. Przełknąłem ślinę, pokazując mu dłonią, że nie musi rzucać się na wojownika.
- Pójdziesz do celi. Razem ze swoim smokiem – przemówił poważnym głosem, nie uznającym sprzeciwu. Dla dobra sytuacji, ale na niekorzyść osady i ludzi, nie stawiałem niepotrzebnego oporu. Uznałem, że warto odpocząć przed bitwą – Rozumiesz?
    Kiwnąłem lekko głową, dając się poprowadzić do wyjścia. Smok posłusznie podreptał za mną, a wódz tuż za nim.
    Niebo był czyste, jeszcze delikatnie różowe. W powietrzu wisiało napięcie przed bitwą. Niestety nikt z obecnych tutaj mieszkańców, nie spodziewał się, że za paręnaście godzin będą w obliczu śmierci, broniąc swojego domu. A to tylko dlatego, że wspaniały wódz, nie zamierzał zaufać swemu wrogowi i zawczasu uzbroić wioskę. Nie będę miał wyrzutów, jeśli coś im się stanie. Słońce dopiero, co wychylało się za ciemnego oceanu. Wiatr wiał, poruszając koronami rozłożystych drzew. Orzeźwiał mnie, nadawał spokój i równowagę. Chciałem pobyć wtedy pośród chmur, ułożyć strategię. Wiedziałem, że podczas tej bitwy będę musiał dokonać tego, co zamierzałem od kilku lat.
    Będę musiał zabić Drago.

    Siedząc tak daleko od swojego domu, a jednocześnie tak blisko niego, różne myśli przychodziły mi do głowy. Nie mogłem pozwolić na to, żeby cokolwiek komuś się stało. Nikt nie mógł zginąć. Chociaż wiele razy cierpiałem przez nich, wiele razy obrażali mnie, bili, krytykowali, wyśmiewali, nie mógłbym pozwolić, żeby przeżyli to, co ja. Nie życzę nikomu, żeby znalazł się w tej samej sytuacji, co ja. Gdyby przegrali, gdyby Drago wziął ich do niewoli… Mogliby po prostu tego nie przeżyć. A wtedy ja nie mógłbym tego znieść. Znieść myśli, że nie ocaliłem wioski.
    Popatrzyłem na Szczerbatka, który leżał spokojnie przy moich stopach. Wydał się taki opanowany, ale ja wiedziałem, że wstrząsa nim niepokój. Wiedziałem, że czegoś się boi. On również miał uczucia, nie był bezlitosną maszyną do zabijania. Był moim ukochanym smokiem, przewodnikiem, który wiele razy mnie uratował, a przede wszystkim był moim jedynym najlepszym przyjacielem. Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobił. Ocalił mnie.
- Co się dzieje? – zapytałem go delikatnie, przykładając dłoń do pyska. Czarny smok powoli podniósł głowę, przysuwając się do mnie blisko, że aż łeb oparł o moje kolana. Spojrzał na mnie zielonymi ślepiami, w których gdzieś głęboko czaił się strach – Mordko?
- Bo ja – urwał, jak gdyby bał się lub wstydził mi tego wyznać. Uśmiechnąłem się promiennie, głaszcząc go czule po twardych łuskach. Miał we mnie oparcie i doskonale o tym wiedział – Bo ja… A jeśli coś ci się stanie? To co wtedy? Wiesz, że nie chce cię stracić! – mówił, coraz bardziej zamieniając ton głosu na niemal błagalny. Natychmiastowo wtulił się wielką głową w moją klatkę piersiową, uwalniając z oczu, duże krople słonych łez.
    Zaskoczony objąłem go mocno, przymykając oczy. Szczerbatek martwił się o mnie o wiele bardziej niż ja o niego. Uświadomił mi jakim jestem popapranym przyjacielem. Jak bardzo nie zasługuje na jego przyjaźń i miłość. Postanowiłem bronić swojego przyjaciela za cenę własnego życia. On był dla mnie najcenniejszy. Nie raz mi pomagał i wspierał. Kochałem go ponad wszystko. Z moich oczu również popłynęły łzy.
- Mordko, obiecuję, że mnie nie stracisz. Ja zawsze będę z tobą, niezależnie od sytuacji w jakiej się znajdziemy. Zawsze będziemy razem. Na zawsze, aż po samą Valhallę – szeptałem mu do ucha, odrywając na moment głowę od jego własnej. Spojrzałem w jego zapłakane oczy, żeby wiedział, że mówię na serio. Nie zamierzałem nigdzie bez niego iść – Nie zostawię cię. Nie opuszczę cię!
    Szczerbatek uśmiechnął się, odsłaniając swoją bezzębną paszczę. Uśmiech to był niewielki, ale dzięki niemu zrobiło mi się ciepło na duszy. Mój przyjaciel potrafił pocieszyć w każdej chwili. Nawet w tej najgorszej. Był niezastąpiony, nieoceniony, niezwykły. Był mój i tylko mój. Przyjął mnie, opiekował się, wychował, towarzyszył. Kochał mnie, jak ja jego.
    Przyłożyłem swoje czoło do jego, czując nasze wspólne łzy.
- I ja również nie zamierzam cię stracić, Czkawka. Przetrwamy tą wojnę i wreszcie uciekniemy na koniec świata. Już nic nas nie rozdzieli.
- Oczywiście. Zostaniemy już na zawsze razem.
    Mówiłem to z wielką ulgę. Wiedziałem, że Szczerbek był sceptycznie nastawiony, co do mojego pomysłu na wieczną ucieczkę. Teraz najwyraźniej podzielił mój pomysł, z czego byłem zadowolony. Nie chciałem, żeby działał wbrew sobie i miał inne zdanie ode mnie. Chciałem, żebyśmy razem podejmowali decyzje, które uszczęśliwiłyby nas obu. Trzymaliśmy się razem i nie było innego sposobu. Chciałem zapewnić nam obydwóm szczęście. Chciałem, żebyśmy wreszcie żyli normalnie. Bez wiecznego uciekania, chronienia świata, niepewnych sytuacji lub bycia na granicy życia i śmierci.
    Spoglądnąłem przez okno, które pokazywało widok na wioskę. Mieszkańcy powoli wychodzili ze swoich domów, odziani w lekkie ciuchy, trzymający przy sobie jakieś narzędzie lub zepsutą broń. Zapewne zanosili ją do Pyskacza, żeby mógł ją naprawić. Nie zdawali sobie sprawy, w jak wielkim znajdują się niebezpieczeństwie. A uchronić ich od tego, co miało nastąpić, mogłem ja i wódz. Wódz, który jednak przekonałby się do moich słów. Choć raz mógłby mnie posłuchać!
    Czarny smok trącił mnie pyskiem, widząc moją niepewną minę. Podrapałem go pod brodą, tam gdzie lubił najbardziej.
- Martwisz się o nich, co?
- Tak, ale nic nie mogę zrobić. Stoik nie chce mnie słuchać, mieszkańcy nic nie wiedzą, a Drago może tu dopłynąć w każdej możliwej chwili. Na pewno już wyruszył z całą armadą, żeby unicestwić Berk. Szczerbatek, oni muszą się dowiedzieć!
    Niemalże krzyknąłem ze złości, jednak w porę się opanowałem. Nie byłem pewien, czy wódz powiedział komuś o mojej obecności tutaj. Jeśli nie, nie będę wzbudzał jakiegokolwiek alarmu. Wtedy to już całkiem próbowałby mnie zabić. Ale mógłby przynajmniej powiedzieć im, co ich czeka. Mogliby choć trochę się na to przygotować. Sądząc po tym, co dzieje się pod wyspą, nie będzie, co zbierać, jeśli Drago dopnie swego.
    Przetarłem usta, patrząc w przestrzeń z przerażeniem. Przeszłość malowała się w zbyt czarnych barwach. Jeśli mieli mieć jakieś szanse na przeżycie, musieliby zacząć przygotowania już teraz. Lepszego momentu już być nie mogło. O wiele za późno przybyłem, żeby ich przekonać. Dobrze wiedziałem, jaki był Stoik. Niestety ślepo wierzyłem, że miał w sobie choć troszkę odwagi, by zaufać swemu wrogowi. Jednak byłem za bardzo naiwny. Moja wiara przyczyniła się do większej możliwości na upadek Berk.
    Miałem ją chronić, a sprowadzam same nieszczęścia.

    Po godzinie usłyszałem ciężkie kroki, które powoli zbliżały się do mojej celi. Miałem odrobinę nadziei, że jednak Stoik zmądrzał. Że jednak postanowił razem ze mną ratować Wandali. Przeliczyłem się, gdy naprzeciw mnie stanął rudobrody, patrząc na mnie morderczym wzrokiem. Wziął w płuca powietrze, a potem szybko powiedział, coś co mnie wbiło w podłogę.
- Jeźdźcu, ja i Rada, podjęliśmy decyzję, że zostajesz skazany wraz ze smokiem, na śmierć za wrogowie działa przeciwko Berk – Nie mogłem wykrztusić słowa – Dokładnie w południe odbędzie się wyrok.
    I odszedł.
    Gdyby nie Szczerbatek zapewne upadłbym na drewnianą podłogę. Podtrzymałem się czarnej mordki Furii, przymykając powieki. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Usiadłem blisko smoka, głaszcząc go po łebku. Patrzył w moje oczy z czającym się strachem. Mimo, że Drago prawie nas zabił kilka razy, jeszcze nikt nie wydał na nas wyroku. To się nie działo naprawdę. To nie mogła być prawda. Nie mogliśmy skończyć w ten sposób. Przeznaczona nam była ochrona Berk.
    A tutaj Berk chciała się nas pozbyć.
- Co się teraz stanie Czkawka? – zapytał cicho Szczerbatek, będąc prawie na granicy płaczu. Nie mogłem pozwolić, żeby zginął. Ja mogłem, on na to nie zasłużył. Stoik nie może go zabić. Nie dam mu tej możliwości.
- Nie mam pojęcia, ale chyba nie mamy innego wyjścia – powiedziałem powoli, kładąc mu dłoń na czole – Uciekaj póki możesz, Mordko! Ja zostanę. W końcu i tak, Stoik chce mnie, nie ciebie. Odnajdziesz Meg, a ona się tobą zaopiekuje – Łzy już ciekły mi po policzkach. Otarłem je, wciąż głaszcząc spokojnie głowę ukochanego przyjaciela – Obiecała mi. Proszę, uciekaj! Proszę…
- Jesteśmy braćmi, my się nie zatrzymujemy, ani nie cofamy. My idziemy do przodu, stawiamy czoła temu, co staje nam na drodze. Przezwyciężymy śmierć Czkawka! Będziemy ciągle biec. Będziemy ciągle żyć. Będziemy ciągle razem!
    Moje serce pękło na pół, a łzy otoczyły nas chłodnym płaszczem.


~*~


Kochani #DragonsRiders, już myślałam, że nie dam rady dzisiaj dodać. Ale jak obiecałam, spiełam się i gotowe! Nawet mi się podoba, więc myślę, że Wam również :*

Rozdział dedykuję kochaniutkiej Avis, która wczoraj miała urodziny! Jeszcze raz najlepszego kochana! <3 

Widzimy się za dwa tygodnie, kochani
~ SuperHero *.*

sobota, 3 września 2016

Łzy....../One-shot #4





  Był pochmurny listopadowy dzień. Od samego rana zbierało się na deszcz. A ty musiałeś to zrobić. Musiałeś wyjść w taką pogodę polatać. Ciągnęło się od kilku dni do szalonych lotów, które musiałeś ograniczyć przez wojnę z Łowcami Smoków. Rozumiałam to. Sama miałam dosyć takiej sytuacji, z resztą wszyscy chcieliśmy już odpocząć od tej całej sprawy z Viggo. Ty szczególnie chciałeś to już zakończyć. Chciałeś, żeby smoki już były bezpieczne.
  Nie wiem czemu mimo pogarszającej się z minuty na minutę pogody, ty, nie chciałeś jeszcze wracać. Latałeś, krążyłeś nad Skrajem, słyszałam twój perlisty śmiech, twoje krótkie komendy w stronę Szczerbatka. Stałam tuż u stóp Smoczego Hangaru i patrzyłam. Patrzyłam na twoje szczęście, patrzyłam na sytuacje, które cię uszczęśliwiały, dzięki którym żyłeś całym sobą, które tak bardzo odzwierciedlały twój porywczy, szalony charakter. Uśmiech sam wkradał mi się na twarz.
  A potem przyszła ulewa. Dosłownie znikąd pojawiły się prawie, że czarne, grube chmury, które natychmiast przykryły świat. Światło dnia znikło, została tylko szarówka. Z przerażeniem w głosie zawołałam na ciebie, żebyś już skończył. Odpowiedziałeś, że wszystko jest w porządku i że zaraz wszystko minie. Dlaczego tak podle kłamałeś?
  Nie minęło kilka minut podczas, których śledziłam każdy twój ruch. Chciałam, żebyś już wrócił na ziemię i dał sobie spokój z lataniem. Chciałam, żebyś przytulił mnie mocno. Jednak zostałeś pośród chmur. Wtedy wicher bez żadnych przeszkód zepchnął was w dół. Szczerbatek próbował stawić mu opór jednak daremnie. Powiew był zbyt silny. To było kilka sekund. Sekund, w których bezgłośnie szeptałeś, coś do nas. Coś czego już nie usłyszę.
  Dlaczego mi to zrobiłeś?
  Gdy leciałeś ku skutemu już lodem oceanowi z niebywałą szybkością, krzyczałam do ciebie. Chciałam, żebyś mnie usłyszał. I odpowiedział. Ale nie słyszałam nic. Byłeś zbyt daleko ode mnie. Leciałam do ciebie ile sił miała Wichura w swoich skrzydłach. Nie zdążyłam. Upadłeś ze swoim przyjacielem z kilkuset metrów. Szybkość, lód, woda –  zrobiły swoje. Czym prędzej wyłowiłyśmy was z oceanu.
  Za późno.
  Twoje lodowate ciało w moich ramionach. To najgorszy obraz w moim życiu. Obiecywałeś mi, że będziemy razem już na zawsze, że już nic nigdy nas nie rozdzieli. Nawet śmierć. Jak mogłeś mnie tak okłamać? Wierzyłam w naszą miłość i nasze szczęście. Wierzyłam w to wszystko, o czym mnie gorączkowo zapewniałeś. Mówiłeś, że mnie kochasz. Że nigdy mnie nie skrzywdzisz i nie pozwolisz, by ktokolwiek inny to zrobił. Nie dotrzymałeś obietnicy. Złamałeś mi serce, które bezgłośnie krzyczy o twoje obietnice.
  Choć mróz oplatał mnie swym ostrym płaszczem, trzymałam cię tuż przy sobie. Ciebie i Szczerbatka. Płakałam i mówiłam do ciebie. Mówiłam o wszystkich naszych wspólnych chwilach. Tych dobrych i tych złych. Przepraszałam cię za to, że cię okłamałam, że w ciebie wątpiłam, że wiele razy byłam taka zimna wobec ciebie. Chciałam usłyszeć z twoich sinych ust, że mi wybaczasz i że to tylko zły sen. Sen, który nawiedził mnie podczas nocy. Który nigdy się nie spełni. Wołałam, ale czy słyszałeś mój głos?
  Czy chciałeś odpowiedzieć?
  Gdy mrok powoli ogarniał ziemię, nasi przyjaciele wrócili z wyprawy. Wszyscy pytali się, co się stało, ale ja nie mogłam nic powiedzieć. Nie umiałam. Nie potrafiłam. Płakałam tylko i przytulałam się do ciebie. Głaskałam cię po mokrych rdzawo-brązowych włosach. Myślałam wtedy, co chciałeś powiedzieć. Czy to, że chcesz, byśmy kontynuowali naszą misję, czy to, że przepraszasz swojego ojca, że nie zostaniesz wodzem, czy to, że mnie kochasz całym swoim sercem?
  Szum wody jakby się zatrzymał, kiedy łódź z tobą i twoim najwierniejszym przyjacielem, płynęła wolno do Valhalli. Wiatr ustał, gdy przez mrok powędrowały złote strzały, rozświetlając na chwilę powietrze. Pierwszą strzałę wystrzela osoba, która była najbliżej zmarłego. Twojego ojca nie było, więc nasi przyjaciele, chcieli, bym to ja wystrzeliła jako pierwsza. Łzy kapały na zmarzniętą ziemię, ogrzewały moje różowe policzki, tak bardzo przypominały mi o tym, że już cię nie było. Nie stałeś tuż obok mnie. Nie mogłeś mnie zapewnić, że wszystko będzie dobrze.
  Ogień pochłaniał łódź, na której spoczęliście obaj. Która zaprowadzić was miała do samych wrót Valhalli. Do królestwa Odyna.
  Wierzę, że zaczekasz na mnie, ukochany.


  Nie ma cię już pięć lat. Wciąż mi smutno i nie mogę się pogodzić z utratą twojej osoby. Zgasł już mój płomień nadziei na lepsze jutro. Zgasła możliwość normalnego funkcjonowania. Wszyscy mówią, żebym się podniosła, żebym chociaż spróbowała. Ale ja nie mogę. Nie dam rady. To ty mnie trzymałeś przy życiu. Ty byłeś ostoją dla mojej duszy. Ty byłeś murem, na którym się wspierałam. Ty byłeś moim całym światem.
  Tylko tobie ufałam. Tylko tobie wierzyłam. Ty mnie zmieniłeś. Ty pokazałeś, co to znaczy kochać smoki i ludzi wokoło. Ty otworzyłeś mnie na miłość. Ty mnie jako jedyny pokochałeś.
  Stoję na tym samym klifie, skąd pięć lat temu, wystrzeliłam palącą się strzałę. Stoję i czuję łzy płynące po mojej twarzy. Czuję, że lekko je ocierasz. Czuję, że mnie obejmujesz. Czuję, że szeptasz mi do ucha te dwa słowa. Czuję, że mnie całujesz.
  Nie ma cię.
  Cisza jest zbyt cicha. Bolesny sztylet przebija mi serce. Nie potrafię się już uśmiechnąć. Głębokie rany wciąż są świeże, wciąż bolą, wciąż dają o sobie znać. Nasza droga od początku usłana była cierpieniem. Przeznaczone nam było cieszyć się miłością o wiele za krótko. Resztkę życia spowijać będzie ból.

  Łzy zawsze będą płynąć, Czkawka,
twoja na wieczność,
  Astrid.


~*~


Krótkie info: Os jest odrębną krótką historią. Nie ma żadnego związku z fabułą opowiadania!

Zamiast rozdziału, ja daję OS'a, ale no cóż. Taka wena przyszła. Mam nadzieję, że jest to nawet znośne.

Rozdział będzie we środę, według ustalonego wcześniej schematu.
Jak tam szkoła? U mnie ciężki dzień był dzisiaj, ale przeżyłam. Odpowiedzcie, co u was, chetnie poczytam :D

Okej, a dedykuję ten OS, wspaniałej wariatce, z którą spędziłam świetny ostatni dzień wakacji. Dla ciebie Kinia :***

~ SuperHero *.*