niedziela, 31 lipca 2016

Zapowiedź rozdziału 50.

    "Bardzo bym chciał, żeby móc się z kimś zamienić. Odejść, skryć się, schronić w cieniu kogoś innego. Ale, co zrobić skoro nikt nie może mi tego dać?"
Wlecieliśmy w tunele rozciągające się pod całą Berk. To był dobry sposób na niewszczynanie niepotrzebnego alarmu w wiosce. Postanowiłem, że skieruję się prosto do domu wodza. Muszę z nim pomówić sam na sam, choć wątpię, że będzie chciał mnie posłuchać. Oczywiście mogę wziąć jakiegoś zakładnika, ale to nie w moim stylu, tak załatwiać sprawy. Wolę, żeby zgodził się tylko na podstawie moich słów.
    Szczerbatek poruszył zabawnie uszami, nadstawiając je, by mógł sprawdzić czy ktoś nie kręci się po tunelach nocą. Po wstępnych oględzinach ruszyliśmy spokojnym krokiem pierwszym lepszym wejściem, których było kilka. Szliśmy powoli uważając na przeróżne formy skalne, ukryte na każdym kroku. W miarę posuwania się naprzód usłyszeliśmy jakby szum wody. Zaciekawieni, pośpiesznie pobiegliśmy w tamtym kierunku.
    Po kilku minutach dojrzeliśmy wodę wpływającą do środka jaskini. Utworzyło się wybrzeże w kształcie półokręgu, do którego spokojnie można było podpłynąć od zachodniej strony oceanu. Po chwili usłyszeliśmy głosy, więc czym prędzej czmychnęliśmy za pomarańczowe skały, które znajdowały się w bezpiecznej odległości od naturalnej przystani.
    Wychyliłem głowę zza głazu.
- Materiały ułóżcie wzdłuż ściany i aż do końca tunelu. Wyspa pójdzie z dymem jak nic.
    Bez niczego rozpoznałem do kogo należał ten głos. Hodwid Tumalor - zastępca i prawa ręka Drago oraz najwierniejszy człowiek w szeregach Krwawdonia. Drago nikomu tak nie ufa jak swojemu najlepszemu wojownikowi i generałowi. On zajmuje się tym, czego nie zrobi Krwawdoń, dowodzi swoją własną elitarną jednostką wojskową i często torturował mnie zamiast Drago. Zbyt często do mnie nie mówił, ale ten zimny, oschły z odrobiną chrypki, głos, zawsze bym poznał.


~*~


Nie mogłam Was tak zostawić bez niczego. Mam nadzieję, że narobię Wam smaka na dalszą akcje, tą krótką zapowiedzią. 
Trzymajcie się, #DragonsRiders <3 

[AKTUALIZACJA]
Dziewczyny, jesteście kochane <3 

~ SuperHero *.*

piątek, 29 lipca 2016

Wiadomość

Porwałam się z motyką na słońce, jak to mówią.
Znowu, po raz kolejny, przeliczyłam swoje możliwości, czas i ochotę.

Rozdział 50 ma się ukazać 30 lipca, nie? Chyba raczej tak nie będzie, więc bardzo mi przykro. Musicie na niego dużo dłużej zaczekać, gdyż ponownie wyjeżdżam i rozdziału możecie spodziewać się w okolicach połowy sierpnia. Wyjazd był zaplanowany już dawno temu, więc nie myślcie, że brak rozdziału jest tym spowodowany. To tylko moje słabe zorganizowanie i bardzo dużo pracy (nie będę Wam się żalić jak jest, no bo po co?).

Z innych informacji to zmodyfikowałam pewną rzecz, a mianowicie częstotliwość dodawania rozdziałów. A więc rozdziały będą pojawiać się co 2 tygodnie, a w odstępie jednego tygodnia (pomiędzy rozdziałami) od czasu do czasu, otrzymacie one-shot'a. Podoba się Wam taki pomysł? Dwa rozdziały na miesiąc i 1-2 one-shoty? Może chcecie coś zmienić? Jestem otwarta na propozycję!
Robię taką zmianę w związku z nadchodzącą przyszłością. Tak, chodzi mi o rok szkolny i choć do września został miesiąc, ja wolę już nad tym pomyśleć. Sądzę, że z takim pomysłem będzie mi się pracowało o wiele lepiej.

To tyle, co chciałam Wam przekazać. Miłego wypoczynku, kochani :*

[AKTUALIZACJA]
Zerkajcie na prawą stronę bloga, tam będę Was informować na bieżąco, co i jak :D

~ SuperHero *.*

niedziela, 24 lipca 2016

Już na zawsze....../One-shot #3

Jako muzykę proszę o włączenie "Fairy Tail - Seigi no Chikara". Dziękuję :*




    Ogień skrzył się w palenisku, a obok niego smacznie spała czarna Nocna Furia. Nie prawy pomiot burzy  i samej samiusieńkiej śmierci, nie wydawał się jednak straszliwą bestią, a uroczym smokiem. Kłęby szarego dymu unosiły się z jego nozdrzy, gdy pochrapywał. W chacie panowała cisza, przecinana przez oddech Szczerbatka, który zdążył zasnąć zanim jego przyjaciel wrócił.
    Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich zmęczony Czkawka. Chłopak smętnie włóczył nogami, a uśmiech sam wpełzł na jego twarz, gdy zobaczył śpiącego wierzchowca. Delikatnie pogłaskał jego twarde łuski, rozkoszując się dotykiem ciepłego ciała Furii. Szczerbatek poruszył uszami, więc brunet czym prędzej zabrał rękę i skierował się do niewielkiej łazienki.
    Mimo, że był tak bardzo wyczerpany, że już ledwo, co stał na własnych nogach, wierzył, że chłodna woda, choć trochę go orzeźwi. Zamoczył ręce, czując natychmiastowe ukojenie. Wykąpał się, ubrał świeże, czarne spodnie i ruszył z powrotem do kuchni. Nie zakładał koszuli, gdyż było mu wyjątkowo ciepło i wiedział, że niedługo położy się do spania.
    Usiadł na drewnianym krześle, rzucając okiem na porozwalane jego własne notatki po stole. Przejrzał kilka kartek, po czym na patyk zawieszony przy palenisku, nabił rybę. W oczekiwaniu, aż się upiecze, kucnął przy śpiącym smoku i zdjął protezę, która dzisiejszego dnia, okropnie dawała mu się we znaki.
    - Nawet to mnie boli – mruknął do siebie, śmiejąc się. Oparł się głową o czarny łeb Mordki, wlepiając wzrok w tańczące ogniki ognia. Monotonny obraz jeszcze bardziej przyprawiał go o przeciągłe ziewanie. Postanowił jednak spędzić sen z powiek, więc zaglądnął do wyrysowanej mapy, na temat położenia Smoczych Łowców.
Na nowo jego umysł przejęło zdenerwowanie na samego siebie oraz żal, że stracił Smocze Oko i pozwolił narazić jeźdźców.
    - Nie jestem dobrym przywódcą… Jak ja sobie kiedyś poradzę w wodzowaniu nad Berk? To katastrofa – szepnął, podpierając głowę rękami. Zamknął oczy, wplątując sobie palce we włosy.
    Przed oczami pojawił mu się obraz Viggo, który trzymał w klatkach wszystkie smoki i wszystkich jeźdźców. Śmiał się mu w twarz, wymachując przed oczami Smoczym Okiem. A on był sam. Bez Szczerbatka, którego zamknęli w żelaznej klatce. Te przerażone spojrzenia. Ich strach…
    - Nie pozwolę! – krzyknął Czkawka, zwalając jednym zamachnięciem, całą zawartość stołu na ziemię. Wydał z siebie głośny krzyk, rzucając sztyletem w ścianę – Nigdy!
    - Czkawka? – dobiegł go cichy głos z tyłu.
    Astrid stała w drzwiach, przypatrując się synowi wodza, jak Szczerbatek, który zerwał się pod wpływem wrzasków swojego przyjaciela. Blondwłosa wojowniczka miała na sobie zwiewną krótką koszulę i czarne spodenki. Wyglądała jakby szykowała się do spania, i w zasadzie tak było, gdyby nie hałas wydobywający się z chaty chłopaka. Bez zastanowienia dziewczyna pobiegła tam, nawet nie ubierając butów. Tak jak stała, z rozwalonymi włosami i w pidżamie.
    Haddock nie odwrócił się nawet, wzdychając tylko. Czuł się odpowiedzialny za wszystkich, za swoich przyjaciół i smoki. Nie mógł znieść myśli, że coś mogło im się stać. Że coś mogłoby się stać Szczerbatkowi lub… Astrid. Dotąd nie przyznał się przed sobą, lecz zawsze gdy blondynka cierpiała, on cierpiał dwa razy bardziej.
    Dziewczyna bez słowa podeszła wolno do swojego przyjaciela. Stanęła przed nim, unosząc jego twarz do góry, gdyż jeździec spuścił głowę w dół, przypatrując się swojej stopie i protezie. Zielone, zawsze wesołe, tajemnicze i pałające szczęściem oczy, teraz były puste, smutne oraz przerażające na swój sposób. Usta drżały, a dłonie mimowolnie zaciskały się w pięści.
    Astrid mocno przytuliła Czkawkę, czym bardzo go zdziwiła. Chłopak niespodziewany takim gestem, lekko objął dziewczynę ramionami, by móc zatopić twarz w chłodnych, pachnących lasem i powietrzem, blond włosach. Hofferson oplotła go rękami za szyję, dając mu odczucie, że nie jest sam. Że zawsze ma w niej wsparcie. Że zawsze może na nią liczyć.
    - Dziękuję – wyszeptał po chwili, podczas całego przytulania. Można, by powiedzieć, że poznawali się od nowa. Przez nowe sytuacje, zdobywali nowe doświadczenia. Wiedzieli o sobie o wiele więcej. Astrid uśmiechnęła się tylko uroczo, odchylając się od niego, lecz dalej pozostając w jego silnych ramionach.
    - Nie masz za co – odparła cicho – Jesteśmy tu z tobą. Jesteśmy dla ciebie. Ja jestem – dotknęła jego policzka, po którym spłynęła maleńka, słona łza. Łza wzruszenia. Przy niej nie musiał udawać, przy niej był sobą. Nie przywódcą, synem wodza Berk. Tylko Czkawką, zwykłym jeźdźcem.
    Jej Czkawką.
    - Astrid, zależy mi na tobie – powiedział po kilku sekundach ciszy, to co chciał już powiedzieć od bardzo dawna, lecz tego nie wiedział. Przez gest jeźdźczyni zrozumiał swoje uczucia. To, że nie może przestać o niej myśleć każdego wieczoru gdy zasypia, albo każdego dnia gdy patroluje Smoczy Skraj. Nie wytrzymuje, gdy dzieje jej się krzywda. Nie może patrzeć na jej cierpienie. Nie może przestać myśleć tylko o tym, żeby już na zawsze trzymać w ramionach jej kruche ciało. Żeby chronić, przytulać, całować… kochać - tylko ją.
    - Mnie, na tobie również – wyszeptała szczęśliwa do granic możliwości Hofferson. Czuła, że oto właśnie zaczyna się coś wspaniałego w jej życiu. Coś co potrwa na wieczność. Jej miłość powoli rozkwitła i dojrzała. Zakochała się w tym chuderlawym, smoczym jeźdźcu, który będzie bronił jej na każdym kroku.
    I właśnie wtedy, wciąż patrząc na swoje rozpromienione oblicza, Czkawka pochylił się lekko, delikatnie całując malinowe usta Astrid. Był to ich pierwszy poważny pocałunek, zainicjowany przez Haddock'a. Blondynka oddała gest chłopaka, jeszcze mocniej zaciskając drżące dłonie na jego szyi. On za to, ulokował swoje zimne ręce na jej drobnej talii. Przyciągnął wojowniczkę bliżej siebie, z coraz większym zaangażowaniem całując, blondwłosą Hofferson.
    Byli tak zaabsorbowani sobą, że nie zauważyli jak w drzwiach domu chłopaka, zebrała się cała czwórka pozostałych jeźdźców wraz ze smokami, którzy przypatrywali się im z ulgą i wzruszeniem.
    - Nareszcie – szepnął Śledzik, patrząc uradowany na zakochanych. Od dawna wiedział, że ta dwójka ma się ku sobie, lecz nie wiedział, że zrozumieją to po prawie pięciu latach, od czasu, gdy dziewczyna zmieniła nastawienie do chłopaka.
    - To takie piękne – wyszlochał Mieczyk, płacząc w ramię Sączysmarka, który na wszystkie sposoby, próbował go od siebie odczepić. Z żalem patrzył na Czkawkę i Astrid, bo często podrywał niebieskooką oraz miał nadzieję, że wojowniczka będzie jego dziewczyną. Teraz zrozumiał, że ona od zawsze przeznaczona była temu drugiemu.
    - Nie wyszło, ale przynajmniej, są szczęśliwi – wyszeptał do siebie, patrząc kątem oka na pozostałych jeźdźców. Swój wzrok skupił na Szpadce.
    - Taak – rozmarzyła się bliźniaczka, łapiąc za warkocz – Widzisz Astrid? Nareszcie zdobyłaś swojego jeźdźca na czarnym smoku – dodała szeptem, opierając się o Wyma.
    Czkawka i Astrid wreszcie oderwali się od siebie, a gdy spostrzegli, że widzieli ich przyjaciele, wszyscy szczerze się roześmiali. Haddock objął dziewczynę ramieniem i pocałował w czoło, wiedząc, że ma w niej oparcie, że ona w każdym momencie mu pomoże. Będzie przy nim, będzie go wspierać.
    Już na zawsze.




~*~




Obiecałam, że będzie i jest. Napisałam go już parę miesięcy wcześniej, ale teraz się złożyło, żeby go opublikować. Mam nadzieję, że się Wam spodoba ❤


Od początku pisałam ten post tylko dla jednej osoby. Dla Ciebie, Smile ❤


Takie Hiccstrid bo dużo ludzi narzeka na jego brak. A w opowiadaniu jakieś słodkie momenty tego pairingu pojawią się gdzieś około września :*


Wyjeżdżam na wakacje, więc dalej musicie czekać, aż Wam odpiszę na komy. Wybaczcie :*


~ SuperHero *.*

niedziela, 17 lipca 2016

49. Odzyskanie nową szansą.



    "Zabawne. Masz przyjaciela. Przyjaciela, który zrobi dla ciebie dosłownie wszystko. Nawet umrze. Ale kłócicie się. O jedną nic nieznaczącą błahostkę"
Późną nocą dolecieliśmy do fortu Drago. Bezszelestnie skryliśmy się za skałami. Wszędzie kręcili się uzbrojeni strażnicy, więc nie mieliśmy jak dolecieć bliżej. Jednak udało nam się przedostać na dach budynku, gdzie znajdowało się okno, które było umieszczone w głównej sali. W sali, w której siedział Krwawdoń. Uśmiech sam malował mi się na twarzy.
    Zręcznie otworzyliśmy je delikatnie, chcąc cokolwiek podsłuchać. Miałem nadzieję na jakieś nowe informacje, co do tego, gdzie zamierza mnie szukać.
- Mój panie – doszedł nas głos jednego z żołnierzy, który wszedł do pomieszczenia i ukłonił się swojemu wodzowi – przeszukaliśmy wszystko, ale dalej zero śladu Jeźdźca.
    Drago ściągnął brwi w geście niezadowolenia i skinął głową, zapewne dziękując za informację. Pogładził dłonią swoją wielką twarz, myśląc nad czymś intensywnie. W drugiej trzymał topór, wymachując nim od czasu do czasu. Jego mina wyrażała złość, ale w czarnych tęczówkach można było dostrzec czający się nowy plan. Uśmiechnął się szaleńczo, czym przeraził stojącego niedaleko niego, mężczyznę.
- To nie potrzebne – powiedział, podnosząc broń na wysokość oczu – Oto nasz klucz do Jeźdźca.
    Popatrzyłem zdziwiony na Szczerbatka. Jak jeden topór miał być kluczem do mnie? Przecież to się w ogóle nie trzymało kupy. Co Drago miałby zrobić tymże toporem, co zaszkodziłoby mi? Trudny ten facet jest do rozszyfrowania. Naprawdę dał mi dużo do myślenia.
- Ale, w jakim sensie, panie? – zapytał nieśmiało wojownik, uprzedzając moje długie rozmyślania na temat nie inteligencji do myślenia logicznego mojego największego wroga. Spojrzałem odruchowo na Krwawdonia, który tylko uśmiechnął się szeroko i nie miał najmniejszej ochoty na zabicie swojego sługi, za zadawanie tak durnych pytań. Jednak przeraził mnie ten uśmiech, gdyż w oczach była czysta złość.
- Przygotujcie wszystkie statki i wszystkich ludzi. Wyruszamy za trzy dni. Dokładnie w czasie pełni księżyca – powiedział zamiast tego, co tak naprawdę chciałem usłyszeć. Żołnierz kiwnął głową, zginając się w pół – Pamiętajcie. Wszystkich – dodał jeszcze Drago, naciskając na ostatnie słowo. Nie jestem pewien, co przez to rozumiał, lecz miało to jakieś kluczowe znaczenie.
    Miałem dziwne wrażenie, że Drago wiedział, że jestem tuż nad jego głową. Jakby specjalnie nie chciał, bym wiedział dosłownie wszystko. Mówił tylko tyle na ile mi pozwalał, a najistotniejsze fakty wolał zachować dla siebie i swojej armii. Jednak nie przejąłem się tym, gdyż prędzej czy później i tak dowiem się wszystkiego. Przede mną, Smoczym Jeźdźcem, Drago nie ukryje swoich niecnych planów.
    Gdy wojownik miał już wychodzić, zatrzymał się w połowie kroku i korzystając z zacnie dobrego humoru przywódcy, spytał drżącym głosem:
- Mogę wiedzieć gdzie tym razem pan zamierza się wybrać z całą armią?
    Cały się trząsł zadając jedno głupie pytanie. Jakby dosłownie czekał na wyrok. Gdyby od wypowiedzianych przed kilkoma sekundami słów zależało jego życie. Nerwowym wzrokiem wodził po podłodze, ponieważ spuścił głowę i nie chciał patrzeć prosto w oczy swemu wodzowi. Wyglądało to trochę komicznie, lecz jego pewnie ta sytuacja stresowała oraz panicznie się bał, bo wiedział, co zrobiłby Krwawdoń, gdyby się zdenerwował. Chociaż mimo wszystko, zebrał w sobie tyle odwagi, żeby zapytać i odgonić dręczące go myśli. Miał w sobie sporo siły, która go pokrzepiała.
- Na Archipelag – odparł spokojnie mężczyzna, nawet nie denerwując się dociekliwością żołnierza, który gdy to usłyszał, odetchnął ze zdecydowaną ulgą. Rzadko, kiedy mogli oglądać tak spokojnego Krwawdonia, więc tym razem było to dla niego jak wybawienie od srogiej kary – Do domu Jeźdźca. Do Berk.
    Do domu Jeźdźca. Do Berk. Do domu Jeźdźca. D-do... do Berk?!
    Na moment świat się dla mnie zatrzymał.
    Jakim cudem się tego dowiedział? Jak mogłem nie zatuszować wszystkich moich rzeczy, na których wyryty był herb Berk? Jak mogłem być taki głupi, żeby zgubić coś, co doprowadziło Drago najpierw do Smoczej Wyspy a potem do Berk? Jak mogłem?
    Jestem okropny...
    Szczerbatek nawet nie bacząc na moje roztargnienie i ogromne zdziwienie, podniósł nas wysoko w ciemne chmury, lecąc do domu jak najszybciej potrafił. Mruczał do mnie, próbując mnie pocieszyć, ale go nie słuchałem. W głowie dudnił mi, pewny siebie z nutą radości, głos Drago, mówiący: "Do domu Jeźdźca. Do Berk"
    Jak mógł to wiedzieć, do jasnej cholery?!
    Po dwóch godzinach, może trzech wylądowaliśmy gładko na piasku, u wybrzeży Smoczej Wyspy. Tuż przy moim domu, który ciągle był w takim samym stanie od wejścia do niego Krwawdonia. Szczerbatek zrzucił mnie z siodła, przez co spadłem na plecy i to ostatecznie wybudziło mnie z odrętwienia. Zamknąłem oczy, kładąc dłonie ma twarzy.
    Jak mogłem pozwolić na to, że się dowiedział?
    Po chwili poczułem coś chłodnego i lepkiego na swoich rękach. Otwarłem powieki, a to, co zobaczyłem, wywołało uśmiech na ustach i zimne łzy w oczach.
    Szczerbatek z wywalonym jęzorem, szczerzył do mnie śnieżnobiałe kły. Odpowiedziałem mu tym samym, przez co po policzkach spłynęła mi słona ciecz.
- Jesteśmy przyjaciółmi. Nie myślisz chyba, że zostawię cię z tym samego? My trzymamy się do samego końca! My nigdy się nie poddajemy i walczymy do ostatniego tchu. Chodź czasami trudno, to i tak walczymy o to, co słuszne. Nie chce więcej słyszeć jak mówisz, że coś zawaliłeś. Bo, mimo, że to robiłeś, zawsze razem się podnosimy i idziemy dalej! Uczymy się na swoich własnych błędach. Zmieniamy świat dla dobra wszystkich! Robimy to! Razem! Bo my wszystko robimy razem. Płaczemy, śmiejemy się, smucimy, wygłupiamy, cieszymy się, pomagamy, chronimy, walczymy, kochamy. Żyjemy! – mówił do mnie mój ukochany smoczek, co było jak miód na moje serce i duszę. Kochałem go mocno i wiedziałem, że on jest moją jedyną siłą – Ponad wszystko i wszystkich! Ponad ludzi i smoki! Ponad cały świat i samą Valhallę! Jesteśmy braćmi, Czkawka. Nigdy cię nie zostawię. Nawet o tym nie myśl!
    Nie wytrzymałem i rzuciłem się na niego, powalając na ziemię. Mocno obejmowałem go za dużą szyję, uwalniając wszystkie łzy. Uśmiechałem się szeroko, a Mordka rechotał, oplatając moje ciało, czarnymi, jak noc, skrzydłami.
    Kochałem Szczerbatka, bo wiedziałem, że mimo ciemnych i szarych dni, on zawsze będzie ze mną i mi pomoże. Zawsze będzie mnie chronił, pocieszał oraz bronił. O każdej porze wesprze mnie w najgłupszych pomysłach i będzie trwał przy mnie do samego końca. Do końca mojego życia! Uśmiechnie się, gdy zajdzie taka potrzeba, lub bez słowa dotrzyma mi towarzystwa w świetle zachodzącego słońca. Z dumą będzie obwieszczał światu, że jest dla mnie najważniejszy, że bez problemu oddam za niego swoje życie, że kocham go najbardziej na świecie, bo jest moją jedyną rodziną. Że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
- Dziękuję. Dziękuję, że wciąż ze mną jesteś, Szczerbatku – wyszeptałem, nie szczędząc oczu, z których wypływały łzy szczęścia, ani rąk, które mocno zaciskałem na szyi przyjaciela. Włosy przemokły mi od jego ciepłej śliny, ale było to przyjemne uczenie – Czasami myślę, że nie zasługuje na tak wspaniałego przyjaciela jak ty, ale zawsze przypominam sobie twoje słowa. Że uczymy się na własnych błędach. Że jesteśmy swoją siłą. Siłą, którą nikt nigdy nie złamie!
    Smok przytaknął wtulając się we mnie. Moje serce przepełniała radość.
    Odzyskałem przyjaciela.

    Mieliśmy jeszcze nie całe trzy dni. Musiałem się przygotować i wyruszyć po dwóch nocach, przed tym dniem, na wyspę. Musiałem ich ostrzec. Stwierdziliśmy ze Szczerbatkiem, że pomożemy im w walce z Drago. Bo obiecałem być ostają dla mojej wyspy. I tego słowa chce dotrzymać. Ponieważ mimo wszystko, Bogowie zapewnili, że Berk będzie mnie potrzebowała, a ja przysiągłem ją obronić w każdej chwili. Chociaż nienawidzę jej najbardziej ze wszystkich wysp na świecie, to zdobędę się na to. Razem ochronimy Berk!
    Słońce pięknie świeciło następnego dnia. Zapowiadał się cudowny dzień, a niebo było czyste. Jakby nie spodziewało się, że za czterdzieści osiem godzin rozpęta się istne piekło. Nic tego nie przewidywało, nawet spokojne Berk, skąpane jeszcze we śnie. Zapewne ciężko przyjmą to do wiadomości, lecz ja nie odejdę tak szybko. Zaczekam na Drago. I pozwolę na to, żeby Berk mogła żyć wolnie. Żeby już nie musieli się bać.
    Pomimo tego, że było naprawdę wcześnie, nie mogłem spać. Ciągle myślałem o Berk i o mieszkańcach. Jak zareagują na wieść, że zmierza do nich armada Drago, który pragnie za wszelką cenę zrównać ich dom z ziemią, bo jego największy wróg, Smoczy Jeździec, tu się urodził? Jak zareagują na to, że Jeździec będzie chciał walczyć u ich boku? Jak zareagują na wieść, że Jeźdźcem jest ten wyśmiewany niezdara, syn wodza?
    Potrząsnąłem głową, puszczając w niepamięć wszystkie te myśli. Postanowiłem. W czasie bitwy, i po niej, nikt z Berk nie dowie się, kim jestem. Nikt nie powinien znać tej prawdy, bo to całkiem zepsułoby mi życie. Co wtedy powiedzieliby Wandale, widząc mnie żywego, a na dodatek przyjaźniącego się ze smokiem i mającego śmiertelnych wrogów? Na pewno by się zdziwili... Ale co jeszcze?
    Z rozmyślań wyrwał mnie Mordka, zamiatający długim ogonem całą podłogę w domu. Uśmiechnąłem się lekko, zakładając czarną koszulę. Musiałem trochę przywrócić dom do poprzedniego stanu i przygotować nasze wyposażenie na walkę. Zapowiadało się ciężko, przez co bardziej zacierałem ręce na tę bitwę. Czułem, że zmieni ona w dużej mierze wszystko.

    Wyszedłem na plażę, gdy księżycowa łuna okalała granatowe niebo. Czułem przyjemną bryzę, chłodzącą moją twarz. Szczerbatek stał tuż obok mnie w swojej nowej zbroi. Obaj byliśmy gotowi do drogi. Zmierzyłem wzrokiem Smoczą Wyspę, biorąc do ręki swój hełm i Piekło.
- Wszystko może się zdarzyć, prawda? – powiedziałem do smoka, na co on kiwnął głową, patrząc na mnie spokojnymi oczyma. Nie martwił się, bo miał mnie.
- Ciężkie brzemię? – zagaił, jakby wiedział, że trzymane atrybuty Jeźdźca, którymi się wyróżniałem, były dla mnie ogromnym ciężarem i wielką próbą mojej odwagi i lojalności. Popatrzyłem na hełm z dziarskim uśmiechem, który potem posłałem Nocnej Furii.
- Po tym wszystkim. Chciałbym odpocząć. Tak po prostu – powiedziałem szczerze, co odrobinę zdziwiło mojego wierzchowca, ale widocznie spodobał mu się ten pomysł – Już tak na zawsze, usunąć się w cień. Co ty na to? Ostatnia misja? – wyciągnąłem ku niemu dłoń, zachęcająco patrząc mu w wielkie, zielone ślepia. Po dłuższej chwili, podał mi swoją łapę.
- Jeśli Bogowie ci na to pozwolą – mruknął, śmiejąc się. Zawtórowałem mu delikatnie i włożyłem miecz na swoje miejsce.
    Wsiadłem na smoka i popatrzyłem na nasz dom. Nie mieliśmy stuprocentowej pewności, że tu wrócimy. Równie dobrze mogliśmy widzieć to miejsce po raz ostatni. Ale nie przejmowaliśmy się tym. Czuliśmy, jakby nasza przyjaźń i więź, dodawała nam więcej odwagi oraz siły. Nie baliśmy się mówić, że być pomoże już nie wrócimy. Świadomi wartości takiego poświęcenia, zakryłem twarz pod maską.
    Wystartowaliśmy i udaliśmy się na ostatnią misję Smoczego Jeźdźca i Nocnej Furii.

    Już z daleka widziałem jej obraz. Jak zawsze dumna i dostojna wyspa, otoczona ze wszystkich stron granatowym morzem. Przy południowej stronie osada, a w niej, mieszkający wikingowie. Wandale. Lud prosty, trochę nieokrzesany, ale silny i odważny. Mój dawny klan, do którego od siedmiu lat nie należę. Może już z samego początku o mnie zapomnieli? Może się cieszyli? Może byli, choć odrobinę smutni?
    Potrząsnąłem głową z uśmiechem, przecząc swoim naiwnym słowom. Nigdy nie byliby smutni z powodu opuszczenia wyspy, przez osobę najmniej potrzebną i szanowaną. Nie uroniliby żadnej łzy z mojego powodu. Nie pamiętam żadnej z osób, która w normalny sposób zamieniłaby ze mną kilka słów. Chociaż… był Pyskacz. Zwykły kowal, który choć trochę pokazał mi, jak to jest mieć dom, opiekę i bezpieczeństwo, ze strony osoby, która cię kocha. On był dla mnie jak ojciec. Pomagał mi, był przy mnie i mimo tego, że okazywał to w dość dziwny sposób, wiedziałem, że mu na mnie zależy.
- Wracają wspomnienia, czyż nie? – zaśmiał się Szczerbatek, wytrącając mnie z myśli o Gburze. Wesoło mu przytaknąłem, przypominając sobie nasze pierwsze spotkanie. To był niezapomniany dzień. Najlepszy ze wszystkich w całym moim życiu.
    Nie miałem pojęcia, co robić. Smok nie dawał żadnych sygnałów, więc postanowiłem zrobić ku niemu krok. Szybko zawarczał na mnie, a gdy zdałem sobie sprawę, czemu, wszystko pojąłem. Zbliżałem się do niego uważnie, tak by nie nadepnąć na zaznaczony szlak. Szło mi doskonale i po kilku chwilach, poczułem jego ciepły oddech na szyi. Odwróciłem się lekko przestraszony, choć Nocna Furia patrzył na mnie ciekawie. Niewiele myśląc postanowiłem go dotknąć. Lecz on jakby na zawołanie skrzywił się, a nawet zawarczał, obnażając tym samym swoje białe kły. Cofnąłem dłoń, co go uspokoiło i po sekundzie spróbowałem na nowo. Tym razem schyliłem głowę, a rękę powoli wystawiłem do pyska zwierzęcia. Gdy wyprostowałem ją w łokciu, poczułem pod palcami cieplutki nos smoka.
    I mimo, że szybko odchylił głowę, prychnął i odbiegł, wiedziałem, że mi zaufał. A tym samym, ja jemu.


~*~


Nie jest tak źle, kochani #DragonsRiders! Praktycznie dwa tygodnie! Jestem z siebie dumna, ale to tylko dlatego, że złapałam taką silną wolę i w nocy napisałam większą część rozdziału. Zasługa to również była wspaniałej ścieżce dźwiękowej, którą Wam tu daję. To tylko przedsmak, ale możecie już wiedzieć, jak bardzo to kocham! <3 

Rozdział jest takim przygotowaniem do bitwy i dużo jest tu Szczerkawki. Chciałam już postawić sprawę jasno, no bo jak wiecie, między chłopakami ostatnio się nie układało. Więc teraz, pozostaje mi napisanie ok. 2 lub 3 rozdziałów, w których zaistnie walka Drago i Wandali i Smoczego Jeźdźca. 

Dawno tego nie było więc osobiście ogłaszam, że dedykuję ten rozdział, wszystkim wspaniałym osobom, które skomentowały poprzedni rozdział! Jesteście kochani :* 
(na komentarze odpowiem niedługo, tak samo jak na pytania)

Mam nadzieję, że się Wam podoba :* 
Tak bardzo Was kocham <3 

No i z okazji 33K wyświetleń, z których bardzo się cieszę, chciałabym Wam polecić najlepsze anime jakie w swoim życiu widziałam (na równi z innym) :) Rzućcie okiem na FAIRY TAIL <3 
Naprawdę warto, bo to anime dużo zmieniło w moim życiu. Piękna historia, piękne przesłania, piękna muzyka, piękni bohaterowie. Piękna praca, którą kocham całym sercem <3

~ SuperHero *.*

niedziela, 3 lipca 2016

48. Spokój napawa lękiem.



    "Krew spływa w swoim rytmie. Ucieka przez palce. Oddech zamarł, słowa uwięzły w gardle. Ryk rogu, odpłynęli. Zostawili kogoś. Kogoś, kto już nigdy nie wstanie"
Przyjrzałem się wojownikowi, sprawdzając czy na pewno odszedł do kraju Odyna. Miałem wielkie szczęście, że nikt mnie nie widział, jak przyleciałem. Miałem przeczucie, wiedziałem, że coś może zagrażać mojej wyspie. Bogowie czuwają. Dlatego Drago jeszcze nie dowiedział się o moich prawdziwym miejscu zamieszkania. Wtedy musiałbym go zabić o wiele szybciej niż przypuszczam. A szczerze powiedziawszy nie chcę przyspieszać tego procesu. Chcę, by wiedział, że na  niego poluję. To pozwoli mi na przygotowanie idealnej strategii. Musi czuć się osaczony, obserwowany. Muszę wymusić na nim ten lęk ofiary. Tylko to da mi odpowiednią siłę i przyjemność z zabicia go.
    Wrogowie dawno znikli za rozmytym przez mgłę horyzontem, ale dla Szczerbatka nie było to nic trudnego ich odnaleźć. Więc bez stresu, na spokojnie wyruszyliśmy za armadą Krwawdonia, śledząc go. Miałem ochotę zobaczyć gdzie teraz się wybiera. Muszę go kontrolować. Nie mógłby przecież zadziałać wbrew temu, co sobie zaplanowałem. Chcę, by działał pod moje dyktando.
- Hej, Czkawka? – dobiegł mnie głos Szczerbatka – Co zrobimy z Astrid?
    Gwałtownie zatrzymałem smoka w powietrzu, gdy usłyszałem imię blondwłosej wojowniczki. W środku dziwnie mnie zakłuło, lecz zignorowałem to, nerwowo wpatrując się w szumiące morze pod nami. Nie miałem pojęcia, co dalej. Dlatego też nie myślałem, co mam dalej czynić. Nie jestem pewien, czy ona chce, bym ją stamtąd zabrał. To była wola jej plemienia. Raczej nie mogła się przeciwstawić. Gdyby tak się stało, raczej by ją wydziedziczyli. Choć w sumie nigdy tego nie widziałem, ani nie odczułem. Stoik chyba nie wydaliłby kogoś z wyspy. Chociaż wiele rzeczy działo się przede mną.
- Słuchasz mnie?!
- Tak – odparłem pospiesznie.
- Więc?
- Nie wiem – wypuściłem powietrze z płuc, wprost w gwiazdy – Ona. Zostanie żoną Dagura. Nie możemy nic na to poradzić.
    Czułem, że to będzie takie trudne. Nie mogłem jednak tak mocno się tym przejąć. To nie była moja sprawa. Miałem swoją własną misję, swoje własne życie, swoje własne przeznaczenie. Astrid również je miała. Otrzymaliśmy je, takie na jakie zapracowaliśmy. Różniące się. Jednak mimo wszystko, ja kochałem swoje życie. Kochałem swojego przyjaciela, którego otrzymałem przez wolę Bogów. Kochałem to, co robiłem. A ratowałem kochane smoki. Piękne stworzenia, które są krzywdzone, za to, że po prostu istnieją na tym durnym, szarym świecie. A Astrid? Astrid mogła nienawidzić swoich współbraci, za to, co jej zrobili. Ale takie miała przeznaczenie. Miała je wykonać.
- Sądziłem, że bardziej się tym przejmiesz – żachnął smok zjadliwym tonem, którego nigdy jeszcze od niego nie usłyszałem. Ponownie coś mnie zakłuło w środku – W końcu to Astrid.
    W końcu to Astrid! Czy on myślał, że to wszystko było takie proste? Miałem lecieć do Berserków, odbić im przyszłą żonę wodza i uciec na koniec świata, no bo nie mogłem jej zostawić, bo przecież to Astrid! Wiem, że się do niej odrobinę przywiązał, ale to jest powód, dla którego musimy ją ratować z każdych kłopotów w jakie wpadnie. Na tym to nie polegało. Kilka razy ją uratowałem, była przy mnie w ciężkich chwilach, ale to tylko tyle. Nie równa się to z tym, co działo się gdy byliśmy młodsi. O tym, to nikt nie pamięta. Jak inni się zachowali, jak ona się zachowywała. Nigdy.
    Westchnąłem, zostawiwszy tę bezsensowną konwersację bez odpowiedzi. Próbowałem wznowić lot, choć opornie, bo Szczerbek chciał zawracać. Popatrzyłem w jego oczy, które zawsze miały mi dodawać odwagi i wiary w siebie. Lecz były one nieufne, kipiące gniewem, na moje poczynania. Nie wytrzymałem i zapytałem go prosto z mostu:
- Jeśli chcesz, możesz wracać – rzuciłem ostro – Ale ja nigdzie się nie wybieram! – wstałem na równe nogi, szykując się do skoku, gdyby jednak mój smok, zapragnął wracać. Przewrócił oczami, machnął skrzydłami i ponownie szybowaliśmy w stronę wstającego słońca.
    Pierwszy raz odbyliśmy lot w zupełnej ciszy.


*Wyspa Berserków*
    Czy to szum morza mnie uspokaja? Czy wizja nadciągającej przyszłości nie jest dość smutna? Czy wszystko maluje się w kolorowych barwach, a może w nieco ciemnych odcieniach? Dlaczego słońce tak smutnie chowa się za rozszalałymi falami? Czemu ptaki nie fruwają nad głowami, dzieląc się z ludźmi swoimi piosnkami? Dlaczego w swej duszy słyszę ostatni dech biednego, zabijanego zwierzęcia? Czy każda myśl związana z ukochanym domem, przyprawia o pieczenie oczu, z których wydobywają się srebrzyste kropelki? Czemu tu, trawa nie wije się radośnie pośród wiatru, a drzewa nie dają przyjemnego cienia? Czym jest każdy dzień spędzony na tej wyspie? Czy to więzienie? Czy zawsze będzie już tak samo?
    Stałam rozkojarzona na najwyższym klifie. Wiatr lekko rozwiewał rozczochrane włosy, a usta drżały jakby chcąc wypowiedź tysiące słów w stronę nieba, lecz w ostatniej sekundzie się zamykały. Chłód przewiewał przez moje nowe ubranie. Ciało tak bardzo wołało o to stare. O granatowe legginsy, brązową spódnicę, niebieską koszulkę, futrzany kaptur, metalowe naramienniki i ciepłe, wysokie kozaki.
    Nie miałam siły już nawet płakać. Już nie mogłam. Każda łza bolała mnie jeszcze bardziej niż poprzednia. Oczy mnie piekły, policzki szczypały. A ja jednak nie miałam odwagi, żeby odejść od morza. Musiałam wracać do domu, ale nie potrafiłam. Nie miałam już domu. Tutaj byłam obca. Wyobcowana. Inna. Nie potrzebna. Jakaś siła trzymała mnie jeszcze przy życiu, gdyż zapewne wykonałabym ostatni ruch.  Jeden krok dzielił mnie od wiecznej wolności. Od Dagura, od wyspy, od domu, od Czkawki.
    Dlaczego od niego bym uciekła? Przecież znając jego szczęście znalazłby się w Valhalli, jeszcze szybciej niż ja zdążyłabym się nad tym zastanowić. Choć jego upór nie pozwoliłby na wejście do królestwa Bogów. On jest naznaczony. Nie ma możliwości wstąpienia do Krainy, póki nie wykona swojego zadania. Lecz na pewno nie wiedziałby, że sama się tam znalazłam. Nie wiedziałby. Zapomniał już o mnie. Nie chciał mnie pamiętać. Miał rację. Sama nie chciałabym siebie pamiętać.
    Delikatne, miękkie kroki zagłuszyły szum morza. Zamknęłam powieki, chcąc się wsłuchać. Niestety miarowe stukanie butów o ziemię uniemożliwiło mi tą czynność. Czułam się jak w klatce. Jak ptak, który nie może odlecieć, choć pragnie tego ze wszystkich swoich sił. Dlaczego byłam tym ptakiem?
- Wolałabyś skoczyć, prawda? – otworzyłam szeroko oczy – To wydaje ci się najlepszym rozwiązaniem, nie? Też tak kiedyś myślałam, ale to nie jest dobry pomysł, Senshi.
    Odwróciłam się. Przede mną stała niska, starsza kobieta, ubrana podobnie do mnie. Miała długą sukienkę z szarego materiału i okalające chude ramiona, wytarte niedźwiedzie futro. Przy pasie nosiła nóż, małą sakiewkę z herbem Berserków, Wandersmokiem i niewielką fiolkę z przeźroczystym napojem. Jej delikatną, choć pomarszczoną twarz, otaczały dłuższe ciemne włosy z szarymi pasmami. Równie ciemne oczy błyszczały w świetle zachodzącego słońca, w których czaiły się dobroć i współczucie. Miły uśmiech rozświetlał zmęczoną życiem twarz. Dłoń wspierała się na rzeźbionej, drewnianej lasce.
- Jesteś o wiele silniejsza niż ci się może zdawać – odezwała się znów, poważnym tonem. Wiedziałam, że musiała być kimś ważnym w plemieniu. Z jej osoby biła władczość, dostojność, ale też również spokój, harmonia i dobroć. Była całkiem inna od tej zgrai nieokrzesanych dzikusów. Czułam, że jest w jakiś sposób mi bliska – Nie musisz tego tak kończyć.
    Zamiast odpowiedzieć cokolwiek na powiedziane mi rady, wykrztusiłam z siebie tylko ciche:
- Dlaczego nazwałaś mnie Senshi?
    Kobieta uśmiechnęła się życzliwie. Naprawdę była jak bogini, zesłana prosto od Odyna do mnie.
- A dlaczego nie? – zagaiła, chwytając mnie za chłodną dłoń – Senshi oznacza wojowniczkę. A ty nią jesteś, prawda?
    Nie wiedziała kim jestem. Już nie. Bez celu pałętałam się jak duch. Nic nie potrafiłam o sobie powiedzieć. Byłam człowiekiem. Blondwłosą obywatelką Berk. Córką Marona Hoffersona. Przyszłą żoną Dagura Szalonego. Kartą przetargową Stoika Ważkiego. Nikim ważnym dla wielkiego Smoczego Jeźdźca. Wojowniczką? Zdecydowanie już nie.
- Chodź do domu – poprosiła, pociągając mnie za trzymaną dłoń.
    Wiatr zawiał silniej. Bałwany piętrzyły się coraz bardziej i bardziej. Ciemne chmury zasłoniły lśniące gwiazdy i srebrzysty księżyc. Niewyobrażalny chłód wstrząsnął moim ciałem, a dreszcze przebiegły mi po plecach. Wolną ręką otuliłam swoje ramię. Drugą lekko oswobodziłam z uścisku czarnowłosej bogini. Oczy zaszły mi niezauważalną mgłą, która nie przeszkadzała mi już tak bardzo. Dwie łzy potoczyły się wzdłuż prawego policzka. Pierwszy raz od przybycia tutaj, uśmiechnęłam się delikatnie.
- Postoję jeszcze chwilę.


*Berk*
    Ami od samego rana kręciła się po Berk. Odwiedzała malutkie dzieci, wzięła kilka świeżych warzyw od Flegmy i parę pstrągów od Grubego. Zaglądała do starszych wikingów czy nie potrzebują w czymkolwiek pomocy. Serdecznie pozdrawiała każdego spotkanego wojownika, z niektórymi nawiązywała dłuższe rozmowy. Uśmiechała się promiennie, czym zarażała napotkanych obywateli Berk.
    Gdy odniosła kupione rzeczy do swojej chaty i sprawdziła stan biblioteki Berk, spakowała do koszyka kilka zerwanych z drzew owoców i dwanaście listków Halibaru, rośliny, która bardzo pomagała leczyć bolące stawy, a na które ostatnio często narzekali mieszkańcy. Gothi prosiła ją, by nazbierała tychże ziół i przyniosła je, gdy będzie miała chwilę wolnego czasu. Więc Ami chętnie spełniła prośbę szamanki.
    Zanim wyszła narzuciła na siebie ulubione ciepłe futro, gdyż bardzo wiało dzisiejszego popołudnia. Sądziła, że to pewnie jakiś zimny prąd przyniósł takowe chłodne wiatry. Pomyślała, że zapyta o to Gothi. Idąc spokojnym krokiem przez wioskę, zastanawiała się jak wszystko tak bardzo się zmieniło. Jak wydoroślała młodzież, którymi zajmowała się od ich narodzin. W jakim kierunku podążała Berk i jaka była jej przyszłość. W chwili zamyślenia szybko zerknęła na dom wodza. Maluteńka łza spłynęła jej po zaróżowionym policzku, na myśl o Czkawce. Tak bardzo kochała tego małego bruneta. Traktowała go jak brata, albo nawet własne dziecko. Z nim spędzała najwięcej czasu. A on uciekł z wyspy, której nienawidził.
    Odgoniła smutne myśli i żwawiej ruszyła do chaty staruszki. Po kilku minutach szybkiego marszu i wspinania się, stała zmęczona, odrobinę czerwona pod domem Gothi. Wzięła kilka głębszych oddechów, po czym z tym samym uśmiechem, którym witała przechodniów, weszła do przytulnej izby, która pachniała zupą grzybową i wszelkiej maści leśnymi ziołami.
- Witaj Gothi – przywitała się radośnie Ami, zdejmując wierzchnie odzienie. Szamanka siedziała w niedużym fotelu przy palenisku, a widok opiekunki zdecydowanie ją uradował. Mieszała drewnianą łyżką, przygotowaną wcześniej zupę.
- Witaj – odparła staruszka, posyłając szatynce wdzięczne spojrzenie, gdyż ujrzała, że dziewczyna wyciągała z koszyka rośliny, których potrzebowała do zrobienia naparu – Dziękuję, Ami.
    Wandalka tylko uśmiechnęła się szeroko. Mimo wszystko zadziwiało to Ami, ale uwielbiała słuchać głosu Gothi. Był taki przyjemny jak delikatny szum wiatru, a jednocześnie tak głęboki jak wielki ocean. Poważny czasami, choć uprzejmy w każdej ich wspólnej rozmowie. Najdziwniejsze było jednak to, że Gothi mówiła, chociaż w wiosce uchodziła na niemowę. Sprawa była bardzo prosta.
    Gothi już od dwudziestego roku życia była szamanką, lekarką i najmądrzejszą kobietą wśród Wandali. To ona wszystkich leczyła, wyznawała się na przeróżnych chorobach. Każdego wysłuchiwała i doradzała, nawet w tych najbłahszych rzeczach. Jednak było to zdecydowanie męczące, gdyż Wandalowie, to najbardziej zawodzący klan na świecie. Gothi męczyło to już ciągłe wysłuchiwanie tych samych problemów. Dlatego pewnego dnia, gdy poszła do lasu, spadła z urwiska. Upozorowała całe zajście, a wikingowie, którzy po dniu poszukiwań ją znaleźli, nie wiedzieli, co się stało. Więc Gothi, gdy doszła do siebie, zaczęła bazgrać na garści piasku wysypanego na podłodze. Wyjaśniła mieszkańcom, że straciła głos. Tak więc nie musiała już nic do nikogo mówić, a tylko słuchać. Jedynym wyjątkiem była Ami, która jako jedyna wiedziała, że Gothi nigdy nie straciła głosu. Szamanka tak bardzo polubiła szatynkę, że jej wyjawiła całą prawdę. Przez tą tajemnicę stały się sobie jeszcze bardziej bliższe.
    Ogień skrzył się w niewielkim palenisku, dając przyjemne ciepło i rzucając światło na dwie kobiety przy nim siedzące. Gothi wolno mieszała bulgocącą zupę, by po chwili nabrać jej do dwóch glinianych misek. Ami z radością przyjęła zapewne pyszny obiad. Szamanka naprawdę świetnie gotowała.
- Mam dziwne przeczucie – zaczęła opiekunka, odstawiając na chwilę jedzenie. Staruszkaa zrobiła to samo, patrząc pytająco na szatynkę – Sądzę, że coś złego może przytrafić się Berk.
    Gothi słuchała tego w napięciu, a jej głębokie spojrzenie nagle spoważniało. Zeskoczyła z fotela, podchodząc do wysypanego piasku na drewnianej podłodze. Wzięła do ręki kości, wznosząc oczy ku niebu.
- Myślałam, że tylko ja mam takie wrażenie – odparła tym swoim poważnym głosem, kręcąc kośćmi w dłoniach. Szeptała po cichu różne modlitwy do bogów Asgardu. Martwiła się o swoją wyspę i o jej mieszkańców.
    Ami podeszła do lekarki.
- Co widzisz?
- Nie wiele – pokręciła lekko głową, lecz zaraz jej uwagę przykuło dokładnie coś innego – Chociaż... O nie – Gothi zakryła usta pomarszczoną dłonią. Wolała tego nie widzieć, ale taki był zarys przyszłości Berk. A nie malował się on w kolorowych barwach.
    Wiatr groźnie zaszumiał na zewnątrz, przez co ogień zakołysał się na palikach. Nagle rozbłysło również światło i potężny grzmot nawiedził wyspę. Deszcze lunął jak z cebra, a ciemne chmury w mig przykryły jasne niebo, niczym ciężka kołdra. Dzikie smoki ryknęły w oddali, jakby na skraju lasów w północnej części wyspy. Spienione morze szumiało tak głośno, jak gdyby chatka Gothi znajdowała się na plaży.
- Już się zaczyna? – zapytała z niemałym przerażeniem Ami, wstając na równe nogi. Szamanka pokręciła przecząco głową, choć na jej poczciwą twarz wpełzł cień niepokoju.
- To dopiero znaki, tego co jeszcze przybędzie – odpowiedziała tajemniczo, wbijając wzrok w rozrzucone białe kości zwierząt – Okropny ból i cierpienie nawiedzi naszą wyspę. Niespodziewany zamęt wprowadzi jedna osoba. Osoba, która już tu kiedyś była – dopowiedziała staruszka, przecierając zmęczone oczy i twarz.
    Wróciła spokojnym krokiem do swojego fotela. Wygramoliła się na niego, potem wzięła swoją miskę i upiła łyk zupy. Ami wpatrywała się w nią wstrząśniętym wzrokiem, lecz również zajęła miejsce na krześle, obok fotela wieszczki.
    Gothi jeszcze na chwilę podniosła ciemnozielone oczy na szatynkę.
- Idzie wojna, Ami...


~*~


Spóźniłam się o dwa dni. 
Nie wiem, może po prostu powiem Wam, że rozdziały będą dodawane częściej od tej chwili. Bo chyba już macie dość czytać wszystkie te moje przeprosiny, co? 
Chcę pisać dla Was jak najwięcej, ale nie obiecuję <3 

Zobaczymy się niedługo #DragonsRiders :*

Jednak muszę, przepraszam
~ SuperHero *.*

środa, 1 czerwca 2016

47. Piosnka odejdzie znów.

    "Duch mknie niepostrzeżenie. Nie jesteś tu gdzie powinieneś. Nie potrafisz doprowadzić tego, co trzeba, do końca. Błądzisz, próbujesz, starasz się. Lecz na marne"
Nie udało nam się nawet dotrzeć do łodzi Wandali, gdy dobiła ona do brzegu wyspy Berserków. Do domu wroga. Mimo szybkiego lotu, zostaliśmy z tyłu, żeby zwiększyć swoje szanse na przeżycie na obcym terytorium. Nie sądzę jakoby Dagur lubił być zaskakiwany przez ludzi mojego pokroju, albo w ogóle kogoś, kto prawdopodobnie uważany jest za największego wroga Archipelagu, a który jednak broni go najbardziej ze wszystkich. Największy paradoks mojego życia.
    Ukryliśmy się w gęstych drzewach, rosnących na zatoczkach tuż przy wyspie. Rzadko kto miał okazję bywać na wyspie Dagura Szalonego. Zasada była zbyt prosta. Kto raz tam wszedł, nigdy już nie wychodził. Dlatego wszyscy na około stronili od wielkiej wyspy i szalonej armady, dumy Berserków. Wyjąłem więc lunetę, żeby zobaczyć jak tutejsi, zareagują na przybycie łodzi z wyspy, którą każdy Berserk dobrze zna. Wyspa Wandali nie była zbyt przyjaźnie nastawiona, tak samo i oni, lecz po tylu latach nienawiści, postanowili jednak zjednoczyć swe klany. 
    W świetle wstającego słońca, które wychylało się zza morza, jakby z niego powstało, błysnęły soczyście, złote włosy należące do wojowniczki. Zeszła na ląd, ówcześnie odprawiając wikinga, który z nią płynął. Nim łódź Wandali całkowicie zniknęła nam z oczu, do tego czasu Astrid stała na pomoście, a jej kosmykami szarpał wiatr. Dopiero, gdy herb Wandali umknął z pola widzenia, przed szereg zgromadzonych Berserków, wyszedł Dagur. Nigdy jeszcze go nie widziałem, ale kiedy tylko przyjrzałem się jego twarzy, zrozumiałem rzecz najważniejszą.
    Dalej siedzieliśmy cicho pośród ogólnego szumu w porcie, spowodowanym przez dość niespodziewanego gościa u bram ich domu. Wódz i blondynka chwilkę rozmawiali, a ja mogłem przysiąc na Szczerbatka, że Astrid miała ochotę wskoczyć do morza i utonąć niż iść w głąb wyspy z obcymi dla niej ludźmi. Niemniej jednak obok Dagura pojawiła się odrobinę starsza kobieta, która wzięła Hofferson pod rękę i razem, na czele z wodzem, poszły wzdłuż ułożonego ciągu mostów, kładek i przejść.
    Reszta Berserków wróciła do swoich zajęć, tracąc zainteresowanie młodą Wandalką, która pojawiła się u nich i miała zostać – choć jeszcze o tym nie wiedzieli – żoną Dagura, czyli ich władczynią. Na pewno nie będą przesadnie szczęśliwi, ale tylko dlatego, że całymi wiekami ich wódz nie miał żony. Jednak raczej nie ośmielą się sprzeciwić woli ich przywódcy.
    Spojrzałem w oczy Szczerbatkowi. Sytuacja dobra nie była, ale zawsze mogłem spróbować w nocy po cichu zakraść się do Astrid i z nią porozmawiać. Przecież nawet stąd mogę ją zabrać. Mi nic nie stało na przeszkodzie. Mnie nie obowiązywały żadne sojusze, traktaty i umowy. Byłem wolnym strzelcem, dlatego mogłem robić to wszystko, co tylko chciałem. Ja nie czułem strachu przed Dagurem. W przeciwieństwie do Stoika, śmieszył mnie ten koleś i jego wielka armada. Wiadomo, że byłem od nich lepszy. Nigdy by mi nie podskoczył, więc nie było mowy, żebym nie spróbował. Dla jej życia, zawsze warto było próbować.
    Lekkim skokiem wzbiliśmy się w ciepłe powietrze, zaszywając się wysoko, w śnieżnobiałych chmurach. Założyłem kask na głowę, drapiąc małe wypustki smoka na jego szyi. Wiem, że to uwielbiał. A jego radość, była moją radością, bo to mój przyjaciel. Najwierniejszy druh w tej pokręconej podróży zwanej życiem.


 *Wyspa Frigg/Narrator*
    Cały pakunek leżał koło gotowego do podróży smoka, który wygrzewał się w ostatnich promieniach wiosennego słońca. Koszmar Ponocnik siedział, dumnie wyprostowany, obserwując niewielką plażę, na której się zatrzymali. Jego krwiście czerwona, poplamiona podłużnymi czarnymi plamkami, szyja, wygięta była w kształt litery "S". Smok czekał spokojnie, aż jego pani wróci i będą mogli wyruszyć w dalszą drogę.
    Brunetka wyszła z niewielkiego lasu, pokrywającego lewą część wyspy. Szła w towarzystwie starszego od niej młodzieńca, a na plecach obojgu znajdowały się pakunki z żywnością. Rozmawiali ze sobą żywo, całkowicie pogrążając się w przeprowadzanej konwersacji. Włosami dziewczyny zajmował się porywisty wiatr, szargając nimi na wszystkie strony, lecz nie był powodem przerwania rozmowy dwójki wojowników. Jej niebieska sukienka również powiewała na wietrze, tak samo jak futro, którym była okryta.
    Gdy wreszcie doszli do leżącego smoka, zaprzestali dalszej rozmowy, tylko w ciszy spakowali resztę rzeczy  i przypięli do siodła zwierzęcia. Chłopak przyglądał się płynnym ruchom dziewczyny, która w szybkim tempie silno zawiązywała sznurki, trzymające ich bagaże. Robiła to sprawnie, gdyż pogoda nie zaliczała się już do najlepszy, a zimny wiatr przewiewał ich ubrania. Sam okrył się lepiej własną, szarą kamizelką, zawiązując przy pasie swój miecz.
    Po niespełna kilku minutach wszystko było gotowe, a oni siedzieli przy ognisku, jedząc suchy chleb i przegryzając po jednym owocu. Wiatr ustał, choć nadal było chłodno. Dziewczyna wtulała się w smoka, chcąc ochronić się przed zimnem, chłopak natomiast szczelnie opatulał się grubym futrem, wystawiając ręce do ogniska. Oboje wiedzieli, że rozmowa się nie kleiła, lecz nie przeszkadzało im to. Woleli odpocząć w ciszy przed długą podróżą.
- Myślisz, że ich znajdziemy? – zapytał po jakimś czasie Faro, patrząc jej w oczy. Megara przetarła powieki dłonią, zastanawiając się nad odpowiedzią. Mogła podzielić się z nim obawami, że będzie to niezmiernie trudne do wykonania, ale wolała wierzyć, że mimo wszystko, jej rodzina jednak żyje i jakimś cudem, ona ich odnajdzie. Dlatego wszystkie wątpliwości targające jej sercem, wolała zachować dla siebie.
- Jestem pewna – westchnęła, wstając szybko – Ruszajmy w drogę. Musimy dotrzeć na Wyspę Bora Głowy jeszcze przed wschodem słońca – otrzepała ubranie z powstałego kurzu i wskoczyła na grzbiet smoka, uśmiechając się lekko do wojownika.
    Wiking odwzajemnił jej gest, gasząc sprawnie ognisko i zajął miejsce w siodle za dziewczyną. Delikatnie położył dłonie na ramionach Meg przez, co po całym ciele brunetki, przebiegł dreszcz. Pogłaskała czule czerwone łuski smoka, co znaczyło start.
- Sądząc po drodze słońca, do wschodu mamy jeszcze kilka godzin – powiedział, starając się przekrzyczeć wiatr. Megara poczuła jego oddech na karku, więc tylko pokiwała twierdząco głową, chowając włosy pod futrzany płaszcz.
    W puchowych chmurach było o wiele cieplej niż na ziemi. Miły powiew smagał ich po twarzy, jakby składał delikatne pocałunki. Czarnowłosy oparł się plecami o bagaże, zdejmując ręce z ramion brunetki, co dziewczyna przyjęła z odrobiną smutku. Lubiła czuć jego obecność. Tuż przy sobie.


*Północne Morza*
    Fale wściekle uderzały o drewnianą burtę ogromnego statku, który na pierwszy rzut oka, wydawał się bardzo zniszczony przez tyle lat na morzu. Jednak jego stan nie był katastroficzny, wciąż nadawał się do pływania. Był idealny na dłuższe dystanse niż na wojnę. Dodatkowo w kolorze szarobłękitnym, który doskonale maskował się w tych częściach mórz, gdzie zawsze nad chlupocącą, niebieską powłoką wody, unosiła się gęsta mgła.
    Silny, mroźny wiatr szarpał ciemnymi włosami na wszystkie strony, zarzucając ich częścią na twarz właściciela. Usta wykrzywione w grymasie zadowolenia, napływające myśli związane z pokonaniem wroga numer jeden: Smoczego Jeźdźca. Przekrwione oczy świdrujące wzburzone fale, szum wody w uszach, co raz to szybciej przeskakujące obrazy. Nowy plan gotowy, by go rozpocząć.
    Dopiero po godzinie na horyzoncie zamajaczył kształt wyspy, do której zmierzali. Drago uśmiechnął się szeroko, widząc obrany wcześniej cel. Był pewien, że nie ma go tam, jednak nie przejmował się tym. Na rękę było mu to, że jego wróg będzie nieobecny w swym własnym domu. Łatwiej będzie wszystko dokładnie sprawdzić, bo gdyby zastał go tam, Jeździec bez wahania spaliłby wszystko na popiół, żeby tylko Krwawdoń nie mógł tego użyć do swoich niecnych czynów. Mimo wszystko czuł, że tym razem jego plan nie spali na panewce.
    Żołnierze cumowali statek, gdy Drago z dwójką poddanych zmierzał w kierunku domu bruneta. Nie spodziewał się, że akurat natrafi na tak doskonały ślad, który doprowadzi go pod same drzwi chaty, gdzie mieszkał Jeździec. To był jak los na loterii, cenniejszy niż innym by się mogło wydawać. Dlatego tak szybko postanowił zorganizować podróż. Nie mógł dłużej czekać, gdyż jeździec Furii mógłby się zorientować, co się stało. Wtedy na pewno udałoby mu się zaskoczyć Drago, lecz tym razem, ten jeden raz, to Krwawdoń był przed nim. I to napawało go słodkim smakiem wygranej.
    Bez ogródek weszli do chaty o mały włos nie wywracając się o porozrzucane przy wejściu krzesła i stolik. Drago minął szybko przeszkodę, podchodząc do niewielkiej grupki szafek, zawieszonych nad zrobionym łóżkiem. Otworzył, a następnie wyrzucił całą zawartość na ziemię. Nakazał żołnierzom przeszukać rzeczy, lecz nie znaleźli niczego innego, jak tylko sterty liści, ziół i spisanych notatek na temat różnych chorób. Zostawili wszystko, rozglądając się po pomieszczeniu. W tym czasie Krwawdoń podszedł do skrzyni, którą wywrócił do góry, opróżniając z zawartości. W skrzyni znajdowały się stare ubrania Jeźdźca, proteza stopy, różnego kształtu i maści protezy smoczego ogona, zapiski, notatniki, kawałki drewna i materiały.
- Bezużyteczne śmieci – warknął mężczyzna, kopiąc z całej siły drewnianą skrzynię. Wtedy to rzecz uderzyła o ścianę, a coś uderzyło o ziemię. Zaciekawiony czarnowłosy podszedł w kierunku ściany i odrzucił skrzynię. Pod nią znajdował się metalowy topór z brązowym, ręcznie struganym kijem otoczonym kawałkiem futerka w miejscu, w którym winna być dłoń i ostrzem, które lśniło blaskiem, idealnie naostrzone, zdolne wbić się w każde ciało.
- Piękny oręż – zachwycił się jeden z sług Drago. Sam mężczyzna pokiwał głową z uznaniem i machnął narzędziem w powietrzu.
- Rzeczywiście – odparł Krwawdoń – Tylko po, co Jeźdźcu taka broń? Nigdy jej nie używał. Tylko to swoje "piekło" – zastanawiał się na głos i ruszył ku wyjściu z domu, ówcześnie machając dłonią na pozostałych w chacie.
    Dwójka poddanych skierowała się za swoim panem, gdy uwagę jednego przykuła torba, wystająca spod skrzyni. Zdziwiony podniósł ją z ziemi, przypatrując się herbowi, na niej się znajdującemu. Starał się jak najszybciej wertować swą pamięć, by przypomnieć sobie, z jakiej wyspy pochodzi ten znak. Usilnie wpatrywał się w zakręconego kilka razy smoka, który tworzył koło, ale za żadne skarby, nie mógł przypomnieć sobie, gdzie widział podobny herb.
    Nagle usłyszał dźwięk rogu, zwiastujący odpływ. Wtem do jego umysłu spłynęła odpowiedź, jakby zesłana prosto od Bogów. Uradowany pośpiesznie rzucił się do drzwi z torbą w ręku.
- Panie! – krzyknął radośnie, lecz głos uwiązł w głuchej ciszy, a mężczyzna z wytrzeszczonymi oczyma, runął z głośnym łoskotem na ziemię. Z jego pleców sterczała zakrzywiona strzała. Krew otoczyła jego ciało, niczym troskliwe ramiona matki.


*Berk*
    Przyjaciele szli cicho, wodząc wzrokiem po osadzie skąpanej w ostatnich promieniach ciepłego słońca. Wiosna już na dobre zagościła na Berk, więc i dzień był o kilka minut dłuższy od poprzedniego. Także więcej miłych promieni Największej Gwiazdy, gościło na północnej wyspie. Kwiaty kwitły, urzekając swym zapachem, prawie jak Sidlarz, który wydzielał słodki zapach czekolady, tym samym wabiąc swoje ofiary. Lekki wiatr kołysał, rozłożyste gałęzie powyginanych drzew i ukryte w norach leśne zwierzęta do snu. Granatowe fale leniwie uderzały o wysokie klify i płaskie wybrzeże Plaży Thora.
    Czwórka młodych wikingów w ciszy przemierzała wioskę, kierując się ku plaży. Chcieli odpocząć przy morzu i porozmawiać, jak za dawnych lat. Dawno już tego nie robili, gdyż wszyscy dojrzali, wszyscy otrzymali różne doświadczenia, wszyscy się zmienili. Stali się odpowiedzialnymi wojownikami, którzy dbali o dobro swojego domu. Jednak nadal w środku zostali wiernymi przyjaciółmi, uwielbiającymi nad życie, wspólne zabawy, niebezpieczne przygody i spędzanie ze sobą czasu.
    Gdy doszli na miejsce, słońce chyliło się ku spokojnemu morzu. Odbijało swoje złociste promienie w ciemnych odmętach, zimnego morza. Usiedli w kółku, patrząc tęsknie na najpiękniejsze następstwo przyrodnicze, jakie występowało na ich ukochanej wyspie.
- Teraz nic nie będzie takie samo, prawda? – odezwał się Śledzik, przerywając miłą ciszę. Oczy przyjaciół zwróciły się ku niemu, nieśmiało przyznając rację. Co prawda dorośli, lecz nie chcieli porzucać młodzieńczego wieku, podczas którego tyle się zdarzyło. Wspaniałe wspomnienia przewijały się przez ich myśli, wywołując szczere uśmiechy na oświetlonych twarzach.
- Wspominanie jest fajne, ale przyszliśmy tu z jakiegoś powodu, no nie? – przypomniał Mieczyk, wstając z nagrzanego piasku. Reszta podźwignęła się, śladem Thorstona i wszyscy odwrócili się przodem do morza.
    Szpadka podeszła do wody i ułożyła na powierzchni wianek ze świeżych kwiatów. Wikingowie zdjęli ciężkie, żelazne hełmy z głowy, pochylając się z szacunkiem ku granatowym falom. Przez wezbrany nurt, biało-zielony wianek zakołysał się i odpłynął w dal, chybotając miarowo na wodzie. Dziewczyna stanęła obok nich, a Sączysmark pełnym wzruszenia głosem, wyszeptał jedną z oficjalnym formuł:
- Mamy nadzieję, że jak ten wianek, tak i twoje ciało szybuje w Valhalli. Jeśli to morze zabrało ciebie lub powietrze, niech Bogowie przyjmą cię w swoich bramach – zatrzymał się na chwilę, a po chwili podjął na nowo – Byłeś ostoją tej wyspy. Uwolniłeś się od nas więc, chcemy byś żył teraz w spokoju. Opiekuj się naszą Berk… Czkawka…


~*~


Wyjaśnienie otrzymacie w następnym rozdziale lub w notce. Nie jestem pewna kiedy, ale dzisiaj już padam z nóg i jedynie to marzę o spaniu, ale przecież niemiecki woła -.- Maj to był zdecydowanie ciężki miesiąc. Dużo stresu, zdenerwowania, brak czasu na bloga. Dodaję dzisiaj, bo już miesiąc minął. Nie wiem kiedy będzie następny rozdział, bo czuję, że i czerwiec będzie zawalony przez szkołę. Dziwne prawda, skoro to koniec roku? Ale jeśli wszystko się unormuje, będę dla Was skrobać kolejny. Nie martwcie się! :* 
Jesteście cudowni. Ponad 30K to ogromna liczba i nie sądziłam, że się takiej doczekam. RZĄDZICIE KOCHANI <3 

Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka #DragonsRiders :* (zostało jeszcze dwie godziny) 

Wasza styrana, ale mimo wszystko szczęśliwa
~ SuperHero *.*

niedziela, 1 maja 2016

46. Błyskawica grzmotem spada.



    "Poczucie bezpieczeństwa oddane. Strach o los zanikł. Spokój rozlewa się po dolinie. Nie ma już zziębniętej niepewności. Blask księżyca na burtę spada"
Mocno trzymałem Astrid w ramionach, dopóki szloch nie przestał, wstrząsać jej ciałem. Była zdruzgotana, smutna, wypruta z pewności siebie i tej niespotykanej radości, która pokrzepiała innych. Cały czas kurczowo zaciskała drobne palce na mojej koszuli, wtulając głowę w mój tors. Nie wiedziałem dokąd zmierza oraz dlaczego jest ubrana, tak inaczej. Ale jeszcze bardziej dziwiło mnie to, że te ciuchy podobne były do tych, które nosiły kobiety na wyspie Berserków. Co ona miałaby tam robić? Czyżby kogoś odwiedzała? Ale przecież nikt z Berk nie ma tam rodziny. Chyba, że…
    Odsunąłem na kilka centymetrów twarz Hofferson od siebie, żeby zadać jej to jedno pytanie. Przeczuwałem najgorsze, nawet bałem się odpowiedzi, bo jeśli to prawda, ona nie zasługuje na takie życie. Patrzyła na mnie zaszklonymi oczyma, w których czaił się strach i bezradność. Nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić. Na jej miejscu, raczej nikt by mnie wiedział.
- Czemu tam płyniesz? – zapytałem cicho, bo wiedziałem, że nie ma, co owijać w bawełnę. Doskonale wiedziała, o co może mi chodzić. Trochę zwiedziłem tego świata, widziałem naprawdę dużo rzeczy. Mogła się spodziewać, że zrozumiem to, co potrzebne do tej układanki. Jednakże nie chciałem mówić o tym tak wprost.
    Przetarła dłonią oczy, przez co się zaczerwieniły. Pociągnęła nosem, wycierając narząd węchu. Ręce położyła wzdłuż moich rąk, podtrzymując się. Odwróciła wzrok na prawą burtę, przyglądając się granatowym falom, uderzającym o łódź. Po chwili wróciła niebieskim spojrzeniem w moją stronę, szybko i pewnie wyswobadzając się w lekkiego uścisku. Odeszła kilka kroków w bok, do steru.
- Bo muszę – rzuciła z taką oschłością w głosie, jakby to było coś nadzwyczajnego. Nie potrafiła się przemóc, żeby nie musieć chować swych uczuć, za maską obojętności i niezachwianej powagi. Mogłaby spokojnie otworzyć się, przekazać prawdziwe emocje, które nią targały. Jednak wolała wszystko stłumić w sobie, choć przed kilkoma minutami, wyglądało to całkiem inaczej. Mimo tego, w oczach tkwiła cała prawda.
    Westchnąłem, kręcąc głową. Spojrzałem na Szczerbatka, który wyglądał jakby chciał się rzucić na dziewczynę. Niecierpliwie ruszał ogonem, chcąc pobiec do blondynki. Przelotnie uśmiechnąłem się na jego zabawną minę i ruszyłem w jego kierunku. Spokojnie przeszedłem dzielący nas dystans oraz bezgłośnie wskoczyłem na grzbiet przyjaciela. Smok posłał mi zawiedzione spojrzenie, bo wolałby zostać, lecz powiedziałem mu na ucho, że to tylko część mojego planu. Zadowolony, oblizał śnieżnobiałe zęby.
- Trudno, że tak musisz – wyszeptałem bez cienia wyrazu –  Lecimy Mordko – dotknąłem Szczerbatka w bok, a on przyszykował skrzydła do wzbicia się w powietrze. Spiął odpowiednio mięśnie łap, żeby mieć wystarczająco siły, by skoczyć, nie robiąc przy tym żadnego hałasu.
    Blondynka stała przy sterze, nawet nie mrugnąwszy, dlatego, żeby udawać, że nie oczekiwałem, aż Astrid powie, żebym został, naprawdę wzbiliśmy się cicho, szybując w stronę nieba. Obróciłem się do tyłu, widząc jak Hofferson zatkała sobie usta ręką i szlochała, opierając się na sterze. Zrobiło mi się jej żal, jednak  nie miałem zamiaru się jej naprzykrzać. Sądząc po jej zachowaniu, wiedziałem już wszystko, dlatego pokierowałem Szczerbatka w całkiem innym kierunku. Na zachód.
    Lecieliśmy szybko, choć wiedziałem, że droga zajmie nam niecałą godzinę. Mimo wszystko, wolałem być tam jak najprędzej, żeby udało się jeszcze to odkręcić. Nie wiedzą, w co ją pakują. Dlatego muszę działać. Muszę ją ochronić. Przecząc temu, w co sam wierzyłem, postanowiłem to jednak zrobić. Bo obiecałem chronić, obiecałem być oparciem dla mojej wyspy. Choć to niedorzeczne, miałem pewne powinności. Nie mogłem ot tak pozwolić, żeby bezpowrotnie zniszczyli jej całe życie.
    Niedługo potem ujrzeliśmy górującą wyspę, pośród otaczającej ją mgły i chmur. Wznosiła się nad ciemnym, prawie, że czarnym oceanem, zaznaczając swe kontury na niebie, które schowało wszystkie gwiazdy, a jedynym oświetleniem był księżyc, od czasu do czasu, wychylający się zza potężnych obłoków, zwiastujących burzę. Raz po raz dało się słyszeć odgłos przytłumionego grzmotu, który roztaczał swe echo, daleko po za krawędź widnokręgu. Pojedyncza, poszarpana, mieniąca się srebrem, błyskawica przecięła północą część nieba, a krańce wyspy, oświetlił kilkusekundowy blask. Czerwono-złoty ogień w strażniczych wieżach, migotał wściekle pod wpływem, szalejącego, niezwykle chłodne powiewu wiatru. Ponownie wygięty piorun, oślepiający błysk i potężny grzmot, wstrząsający ubitą skalną formą wyspy. Wody oceanu zaszumiały groźnie, miotając się na wszystkie możliwe strony. Bałwany piętrzyły się, zderzając ze sobą, a zacinający deszcz uderzał w tworzące się fale. Sztorm zapowiadał się naprawdę przerażający.
    Żeby tylko burza nie dosięgła Astrid i jej łodzi, pomyślałem przez chwilę, jednak na nowo zająłem się unikaniem strzelających błyskawic. Zręcznie omijaliśmy pioruny, chociaż i tak, byłem przemoczony do suchej nitki. Koszula nieprzyjemnie przykleiła mi się do ciała, powodując jeszcze więcej zimna, choć przywykłem do mrozu. Szczerbatkowi również to nie odpowiadało, więc przyśpieszył, lądując na jednej półce skalnej, po wschodniej stronie. Musieliśmy dostać się jakimś sposobem do Twierdzy niezauważeni, bo nie będzie ciekawej niespodzianki. A przecież wiadomo, że do domu nie mogę wracać ot tak sobie, a tylko zrobić – wejście smoka.


*Berk/Narrator*
    Stoik ogarnął jeszcze wzrokiem wyspę, po czym spokojnie wszedł do domu. Zaryglował ciężkie, dębowe drzwi, oddychając z ulgą. Zdjął swój hełm, który na co dzień nosił i zawiesił na jednym z wieszaków, przy suficie. Przetarł twarz masywną dłonią, dokładając kilka drew do żarzącego się paleniska. Nalał wody do garnka, zawieszonego nad ogniem, czekając, aż woda będzie gotowa, by mógł zrobić sobie napar z ziół od Gothi. Usiadł wygodnie na swoim ręcznie rzeźbionym fotelu, zamykając oczy i rozkoszując się odgłosem trzaskających drew w ognisku.
    W jego domu panowała błoga cisza. Jednak po sekundzie otworzył szeroko oczy, spoglądając na schody, prowadzące na górę.
- Zejdź… – zaczął, lecz zamilkł, zdając sobie sprawę, że jego syna nie ma w domu. Nie ma już od siedmiu lat. Smętnie spuścił głowę, podpierając się ręką. Czasami doskwierało mu to, że w domu jest zupełnie cicho. Że nie słyszy stukotu butów Czkawki na schodach. Że nie słyszy kolejnych zdań o różnych smokach ze Smoczego Podręcznika, który jego syn, lubił czytać wieczorami. Że nikt na niego nie czeka w chacie, gdy wróci zmęczony po całym dniu pracy. Że spożywa każdy posiłek w samotności. Każdą sekundę, minutę, godzinę, dni, miesiące, lata. Bez swojego jedynego syna, bo go odtrącił na własne życzenie, bo mu nie pasował, bo mu zawadzał, bo był dla niego wstydem i hańbą.
- Jestem beznadziejny – szepnął do siebie – wybacz Val – wzniósł oczy ku górze, a w po policzku stoczyła mu się jedna, maleńka łza.
    Gdy zdążył nalać sobie wody do glinianego kubka, drzwi jego domu otworzyły się z hukiem, a w nich stanął Walery, ojciec bliźniąt. Otarł pot z czoła, przytrzymując się dłonią o futrynę. Wyglądał na niesamowicie zmęczonego. Oddychał bardzo ciężko, sapiąc co chwilę. Stoik poderwał się z krzesła, przyglądając się wikingowi.
- Stoiku – zaczął, wyprostowawszy się – ktoś chce się z tobą rozmawiać – wyjaśnił, otrzepując kurz z swego ubrania. Wódz zmarszczył czoło. Nie przypomniał sobie, by ktokolwiek prosił go o spotkanie. Wydawało mu się to bardzo dziwne.
- Kto? – zapytał, ubierając hełm. Postanowił jednak iść zobaczyć, kto pragnie odbyć z nim rozmowę. Ciekawiło go również to, że niespodziewany gość zjawił się o tak późnej porze.
- Nie powiedział kim jest, ale wygląda dość przerażająco – Walery ostentacyjnie wzdrygnął się, pokazując na Twierdzę. Haddock dojrzał na szyi Thorston'a ślad po otarciu. Wyglądało, na co najmniej zrobione przed kilkoma minutami. Czyżby owy gość mógłby zrobić coś jednemu z jego ludzi? – Jest w Wielkiej Hali. Nalega byś przyszedł. Potrafi grozić – pokiwał głową, potęgując swą wypowiedź i jednoznacznie przejechał dłonią po szyi, dając rudobrodemu podstawy, że spotka się z jakimś potężnym wojownikiem.
    Pobiegł czym prędzej do Twierdzy, otwierając na oścież wielkie wrota. W pomieszczeniu nie było nikogo, oprócz niespodziewanego gościa. Siedział on na krześle, mniej więcej po środku sali. Haddock wszedł spokojnie, zamykając szczelnie drzwi, gdyż Walery uświadomił go, iż rozmówca chce na osobności porozmawiać z wodzem Berk. Stoik to uszanował, więc po zaryglowaniu wrót, wszedł w głąb pomieszczenia.
    Młody wojownik siedział w zupełnym mroku, a świeca ustawiona na stole, rzucała nikłe światło. W cieniu błyszczało zielone spojrzenie, którego Stoik zaczął się nawet obawiać. Jednak jak przystało na wodza, szedł dzielnie, starając się rozpoznać osobę, siedzącą naprzeciw niego. W odległości około siedemdziesięciu metrów od wikinga, stało krzesło przygotowane dla Haddock'a, więc wódz po dotarciu, usiadł na nim.
     Gość wyprostował się, a w mroku mignęła jeszcze jedna para zielonych oczu. Na wysokości twarzy owej osoby, błysnęło fioletowe światło, utworzone z paszczy smoka. Stoik natychmiast przeraził się i wyjął swój miecz, mierząc w przybysza i jego zwierzę. Już wiedział kto go odwiedził. Dziwiło go tylko, po co wrócił i dlaczego tak bardzo zależało mu na rozmowie z nim?
    Chłopak uśmiechnął się po nosem, wstrzymując Stoika ręką. Oniemiały wódz usiadł ponownie, na co jeździec tylko podrapał mordkę Nocnej Furii. Gad mruknął radośnie, dalej oświetlając twarz swego przyjaciela i dystans jaki dzielił bruneta z rudobrodym. Haddock schował miecz do pochwy zawieszonej przy pasie, przyglądając się uważnie Smoczemu Jeźdźcy. Nie miał on swojego hełmu, który zawsze nosił, więc wódz Berk po raz pierwszy widział jego twarz. Kasztanowo-rdzawa burza włosów, szczupła twarz, zielone spojrzenie. Spojrzenie, w którym czaiła się siła, odwaga, tajemniczość i postrach oraz niezwykła pewność siebie.
- Czego tu chcesz? – zapytał wreszcie Stoik, opierając się łokciem na kolanie. Zmarszczył czoło, tak jak zawsze, gdy kogoś przesłuchiwał. Tymczasem nie było to przesłuchanie, a rozmowa, ważąca losy Berk, jak i całego Archipelagu. Brunet wbił w wikinga stalowe spojrzenie, ani razu nie uciekając wzrokiem. Czekał, aż Ważki odwróci wzrok.
- Przybyłem tu w ważnej sprawie – przemówił, odpowiednio modelując głosem. Bądź co bądź, rozmawiał z własnym ojcem. Nie mógł tak bezmyślnie się zdradzić, zważywszy na fakt, iż postanowił nie ubierać hełmu. To i tak było wystarczające ryzyko, ale szczerze powiedziawszy chciał sprawdzić Stoika. Czy wódz byłby w stanie go poznać, po siedmiu latach?
- Jakiej?
- Właśnie do tego zmierzam – odparł, ani na chwilę nie tracą niespotykanej radości, jaka w nim tkwiła. Napawał się tym, że rozmawia ze Stoikiem Ważkim. Z nieudolnym ojcem, który traktował go jak śmiecia, jak bezwartościową rzecz, którą można było wyrzucić do kosza – Jeśli mnie słuch nie myli, ani moje źródła informacyjne, Berk, czyli ty, zawiązałeś sojusz z Berserkami, tak? – uniósł pytająco brew, nachylając się odrobinę do przodu.
- A, co ci do tego? – spytał z wyrzutem, podnosząc ton głosu – Jak mniemam, nie mieszkasz na tej wyspie, nie jest ci to do niczego potrzebne. W ogóle, jak możesz mieć czelność przychodzić tu i prosić o rozmowę, prawie zabijając jednego z moich ludzi? Nie masz za grosz wstydu? Byłeś moim więźniem, uciekłeś, a teraz jak gdyby nigdy nic, przylatujesz na moją wyspę, wtrącając się do sprawach, które w najmniejszym stopniu cię nie dotyczą?! – zagrzmiał, ani na chwilę nie przestając mówić. Jego słowa były jak sztylety wymierzone w młodego Jeźdźca. Ale on sobie nic z tego nie robił. Miał cel. Przyleciał, żeby ją uratować. Nie odejdzie, dopóki nie będzie pewny, że blondynka spokojnie wróci do swojego domu. Innego wyjścia nie miał i nie stawiał przed sobą.
- Dotyczącą mnie jeszcze bardziej niż ci się wydaje – odparł spokojnie, dziwiąc Haddock'a tym, że nie traci zimnej krwi. Rudobrodemu praktycznie puściły nerwy, był na skraju wariactwa, a to tylko przez znakomite opanowanie Smoczego Jeźdźca. Co jak co, ale tego nie można było mu zarzucić. Chłopak potrafił opanować się w każdej sytuacji – Przechodząc do sedna rzeczy, bo śpieszy mi się. Macie ten sojusz, tak czy nie? – warknął mniej przyjaźnie niż przed chwilą, starając się naciskać na wikinga. Musiał go jakoś przekonać do zmiany planów. Nawet jeśli, by oznaczało to wojnę z Berserkami. On się tego podejmie, bez względu na miejsce i czas. Będzie gotowy walczyć w każdej chwili, ale tylko, żeby nie niszczyli jej życia. Bo ona zasługiwała na taki los najmniej ze wszystkich.
- Jeśli mamy, to i tak, co ci do tego? Po, co ci to wiedzieć? – odpowiedział, zniżając z tonu. Wziął głębszy oddech, wyraźnie się uspokajając.
- Nie podoba mi się to, że z góry skazałeś młodą Hofferson na takie życie – wytłumaczył, kładąc dłoń na karku. Szczerbatek ułożył się wygodnie pod jego stopami, wciąż oświetlając pomieszczenie. Stoik jakby zapomniał, że smok znajduje się niedaleko niego, co nie przeszkadzało Nocnej Furii, który przeważnie lubił być w centrum zainteresowania.
- Skąd wiesz?
- Thorze, mam swoje dojścia! – wypuścił powietrze z ust, wznosząc ręce do góry. Ceremonialnie opadł na krzesło, wychylając do tyłu głowę. Powoli nudziła go ta rozmowa, ale musiał wiedzieć. Musiał go przekonać.
- Nie skazałem jej. To jej rodzice zgodzili się, gdy zaproponowałem taki układ. Nie mieli nic przeciwko temu, więc ja nie musiałem pytać innych – wyjaśnił Haddock, przeczesując palcami bujną brodę. Zdjął swój wielki hełm, kładąc obok krzesła, albowiem spodziewał się, że ta rozmowa nie skończy się tak szybko. Poprawił się, wygodniej usadawiając się na stołku.
    Brunet wstał, przechadzając się kilka kroków w mrok. Przyłożył dłoń do podbródka, niczym prawdziwy filozof i myślał nad całą sprawą. Nie miał jeszcze idealnego planu, co do przekonania Stoika, ale musiał wierzyć, że w miarę szybko, uda mu się coś wymyśleć. Wiedział, że Ważki to jeden z najbardziej upartych ludzi na świecie. Będzie musiał użyć niesamowitych argumentów, skoro będzie chciał go przekonać, co do swoich racji.
- Więc myślałeś o różnych kandydatkach? – zapytał, nie odwracając się. Jego głos przesycony był bezradnością, lecz starał się ukryć ją pod maską obojętności – Nie tylko o Hofferson?
- Prawdę mówiąc, ona była pierwsza jaka przyszła mi na myśl – powiedział cicho rudobrody, jakby wstydząc się tego, co mówił – Na dodatek, gdy szedłem do domu po przypłynięciu z Narady, wpadłem na Astrid. Od razu wydawała mi się odpowiednia, choć miała dwanaście lat – Chłopak zamyślił się, lecz wskazał ręką, by wojownik kontynuował – Przekonałem Dagura, żeby zgodził się ożenić, z którąś z naszych, dopiero gdy ona ukończy dwadzieścia lat. Nie miałem zamiaru wysyłać nikogo, kto byłby za młody. Szczerze powiedziawszy, miałem dwie opcje rozejmu, w zasadzie trzy. Uzależnienie Berk od władzy Dagura, małżeństwo lub wojna. Nie mogłem ryzykować, dlatego zgodziłem się na zawarcie małżeństwa pomiędzy naszymi klanami – wyjawił mu wszystko, czekając na jego reakcję.
    Usłyszał tylko ironiczny śmiech.
- A myślałem, że kto jak kto, ale ty, Stoik Ważki, jesteś mniej naiwny i bardziej rozumny od tych wszystkich osób, które znam – Jeździec prawie krztusił się śmiechem, przez co do reszty zdziwił wikinga swoim zachowaniem, a nawet Szczerbatka, który przypatrywał mu się dziwnym wzrokiem, jakby jego jeździec do reszty oszalał – Dagur nawet, gdy dojdzie do małżeństwa, może sobie was zaatakować – powiedział, gdy się nieco uspokoił. Odwrócił się powtórnie do wodza Berk, zajmując swoje miejsce.
- Będzie nas obowiązywać sojusz, a on nie będzie miał prawa zbliżyć się do Berk – bronił się Stoik, dając brunetowi jeszcze większy powód do śmiechu.
- On ma w dupie wasz sojusz – rzucił, grzebiąc w torbie, zawieszonej u boku Nocnej Furii. Wyjął z niej zwinięty papier w rulon – Przecież to Dagur! Myślałem, że ty, to go znasz! – przechylił głowę w stronę wojownika, uśmiechając się pod nosem. Naprawdę miał się z czego śmiać, bo nie spodziewał się, że jego ojciec jest, aż tak bardzo naiwny i lekkomyślny. Będzie jeszcze prościej niż myślałem, przemknęło mu przez myśl, kiedy pisał skrzywionym węglem na papierze.
- Więc, co mam zrobić, Smoczy Jeźdźcu, skoro jesteś taki pewny, że Dagur mimo sojuszu zaatakuje naszą wyspę?
- Nie chodzi mu tylko o waszą wyspę. Jemu chodzi o cały Północny Archipelag – odparł, twardo patrząc mu w oczy – A Astrid powinna wrócić do domu. Nie będzie tam bezpieczna.
- Po, co miałby atakować cały Archipelag? Ze wszystkimi nie da sobie rady.  Wszyscy jesteśmy dla niego zbyt silni – powiedział, dumnie wypinając pierś do przodu – A jeśli chodzi o Astrid, to ona i tak się już z tym pogodziła. Jest dumna, że może ochronić swój dom od wojny – dodał, machając ręką, jakby chciał pokazać to wszystko, co ochroni blondynka.
- Nie byłbym tego, taki pewien. Dagur bez problemu was załatwi. Ale żeby później nie było, że nie ostrzegałem – mruknął Jeździec, trącając smoka w ucho – Czas na nas, Mordko.
- Hola, teraz nie możesz stąd odejść! – krzyknął na niego – Jeśli już tu jesteś, zostajesz bo jesteś wrogiem Berk!
    Jeździec popatrzył na niego tylko z politowaniem, wsiadając na gotowego do lotu, smoka.
- Naprawdę myślisz, że się ciebie boję? – zapytał, kierując się do wrót Twierdzy – A i jeszcze jedno. Jeżeli wasza łódź nie wróci na wyspę w ekspresowym tempie, osobiście przyjdę i ci rozwalę tę twoją Berk. Kamień po kamieniu – warknął zgryźliwe, nabierając złości w sobie, co do takiego błahego podejścia do sprawy, ze strony Stoika. Nawet Astrid bez niczego potrafi skazać na małżeństwo z Szalonym. A to było już ponad wszystko – I żebyś był pewien. Osobiście tego dopilnuję.
    Klepnął smoka w bok, natychmiast startując. W chmurach krzyczał, wyklinając imię Stoika. Myślałem, że mi się uda, pomyślał z goryczą. Chciał ją uratować, za wszelką cenę. Niestety Bogowie obrali inny kierunek tej sprawy.
    Nie było już szansy, nie było odwrotu.


~*~


~ SuperHero *.*